Dzień, w którym została
zdiagnozowana choroba Sophie był jednym z najgorszych dni mojego życia. Wolałam
walczyć z Voldemortem; codziennie, do końca życia, chodzić do pracy i stawać
oko w oko z moim szefem, ale i tak nic nie mogłoby równać się z tym, co czułam
w momencie, gdy usłyszałam diagnozę. W jednym momencie wszystkie marzenia i
nadzieje zostały zburzone przez ból i cierpienie. Ogromny żal osiadł na dnie
serca, przytłoczony przez wszystkie inne złe emocje. Jedyne, czego chciałam to
to, by cały ten dzień okazał się zwykłym koszmarem. Byłam jednak świadoma tego,
że wszystko działo się naprawdę — obraz bezwładnego ciała Sophie był zbyt
prawdziwy, żeby wszystko nagle mogło okazać się snem.
Opierałam się o ścianę na
korytarzu. Oddychałam głęboko czując, że moje serce bije dwa razy szybciej niż
zwykle. W kącikach moich oczu ciągle gromadziły się łzy, jednak nie pozwolałam
im wyjść na zewnątrz. Pragnęłam być oparciem dla Sophie, jednak w takich
momentach, jak ten, człowiek nie potrafi utrzymać uczuć na wodzy. Czujesz
przerażenie sytuacją w jakiej się znalazłeś i nie wiesz, co ze sobą zrobić.
Wiesz, że będziesz walczyć, ale nie masz pojęcia, jak się za to zabrać. Chcesz
być silnym, jednak zwyczajnie nie potrafisz. Przytłaczające uczucia są zbyt
wielkim ciężarem i nie umiesz ich unieść. Czujesz, że się poddajesz…
Nawet nie miałam pojęcia, jak
mam powiedzieć mojej własnej córce, że jest chora. Nie chciałam ukrywać przed
nią prawdy — na własnym przykładzie przekonałam się już, iż jest to jedna z
najgorszych opcji, jakie tylko można wybrać.
— Proszę pani? Wszystko w
porządku? — zapytał nagle nieznajomy głos, wyciągając mnie ze złych myśli.
Podniosłam głowę i napotkałam zielone oczy, wpatrujące się we mnie z
niepokojem. Przede mną stał starszy mężczyzna, mógł mieć niewiele ponad
pięćdziesiąt lat. Dostrzegłam gips na jego prawej nodze; najwyraźniej musiał ją
złamać albo przyszedł już na kontrolę po jakimś czasie.
Tak naprawdę nic nie było w
porządku. Wszystko zaczęło się walić, a ja nic nie mogłam na to poradzić.
Okłamywałam samą siebie, twierdząc, że jakoś dam sobie radę. Dopiero po pewnym
czasie miałam się dowiedzieć, iż choroba Sophie była tylko początkiem
nieszczęść, które na mnie czekały.
— Tak, wszystko w porządku –
odpowiedziałam, przecierając oczy dłońmi.
— Wydaje mi się, że jednak nie.
— Mężczyzna usiadł na krześle stojącym pod ścianą, ciągle zerkając na mnie
kątem oka.
Nie miałam ochoty z nikim
rozmawiać o tym, czego się dowiedziałam kilkanaście minut temu. Sama nie mogłam
w to do końca uwierzyć. Nie potrafiłam pojąć, co zrobiłam źle, w którym
momencie popełniłam błąd. Czy nie upilnowałam Sophie, kiedy była przeziębiona?
A może źle ją ubrałam w pewien deszczowy dzień? Mogłam oskarżać się tak w
nieskończoność, ale to i tak nic by nie dało. Sophie była chora, miała białaczkę,
a ja nie potrafiłam cofnąć czasu, nawet jeśli bardzo tego pragnęłam.
— Ma pan rację, jednak nie mam
ochoty jak na razie z nikim rozmawiać. Dziękuję jednak za troskę — powiedziałam
chłodno, odchodząc korytarzem w kierunku sali, w której leżała Sophie.
Chciałam, by już się obudziła; mimo że minęło zaledwie kilka godzin, mi już
brakowało jej głosu i uśmiechu. Wiedziałam także, że czeka mnie jeszcze poważna
rozmowa z lekarką. Musiałam w końcu zacząć racjonalnie myśleć. Teraz nie mogłam
pokazać Sophie, iż się martwię. Czekały nas ciężkie chwile.
Otworzyłam cicho drzwi i
weszłam od razu do środka. Przez okno nieśmiało wpadały promienie słoneczne. Po
porannym deszczu nie było już śladu. Chodniki były już wyschnięte, a ptaki
znowu zaczynały śpiewać. Wszystko toczyło się swoim normalnym rytmem, a dla
mnie zmieniło się całe życie. Ptaki wydawały się nie grać radosnej melodii jak
zwykle, a dziwnie melancholijną, jakby próbowały dopasować się do mojej
sytuacji. Drzewa poruszały się lekko, bujane przez podmuchy wiatru.
Moją uwagę odwrócił dźwięk
otwieranych drzwi. Odwróciłam się natychmiast w ich stronę i zauważyłam lekarkę
— Charlotte. Spoglądała na mnie spod okularów. W końcu zdecydowała się wejść do
środka.
— Mogę usiąść? — zapytała. W
odpowiedzi pokiwałam twierdząco głową, lekko się uśmiechając. Ten uśmiech był
zupełnie nieszczery, więc gdy lekarka odwróciła swój wzrok ode mnie, na moją
twarz z powrotem wrócił obojętny wyraz. Przysunęłam sobie drugie krzesło i usiadłam
naprzeciw pani doktor.
— Chciała pani o czymś
porozmawiać? Przed chwilą byłam u pani w gabinecie — powiedziałam, zakładając
zabłąkany loczek, który wydostał się z koka, za ucho.
— Dość szybko wyszła pani z
gabinetu, więc uznałam, że przyjdę do pani osobiście. Terapię Sophie naprawdę
trzeba już zaczynać. Jej wyniki są naprawdę złe. Teraz jej stan bez leczenia
będzie się pogarszał. Przemyślała pani sprawę wyjazdu do Denver?
— Tak, pojadę tam, tyle że nie
wiem jak to wszystko ma wyglądać. Jestem zagubiona — wyznałam szczerze,
spuszczając wzrok na swoje dłonie. — Muszę odebrać pieniądze z banku, kupić
bilet na samolot, załatwić lokum w Denver. Poza tym aby dostać się do tego
szpitala muszę zadzwonić, umówić się na wizytę? Co mam robić? — zapytałam
łamiącym się głosem. Szybko mrugnęłam oczami pozbywając się łez, czających się
w nich. Byłam taka słaba. Nie potrafiłam sobie radzić z własnymi emocjami.
— Najlepiej by było, gdyby
zjawiła się pani z Sophie na Izbie Przyjęć w tym szpitalu w Denver. Wtedy
zostałaby pani odesłana na odpowiednie piętro, gdzie przydzieliliby pani lekarza.
Opłaty, podejrzewam, zostałyby płacone podczas pobytu Sophie. Mieliśmy także
robić biopsję szpiku, ale razem z innymi lekarzami uznaliśmy, iż lepiej będzie
zrobić ją na miejscu, w Denver. Nie chcemy męczyć małej, ponieważ i ja, i moi
koledzy jesteśmy pewni, że tamtejsi doktorzy będą chcieli i tak zrobić
powtórnie badania.
Pokiwałam twierdząco głową,
przyjmując te wiadomości do siebie. Dopiero teraz doszło do mnie, że Sophie
jest naprawdę chora, a ja muszę działać. Musiałam coś robić, by ją uratować i
nie pozwolić odejść. Była zbyt mała, żeby niepotrzebnie cierpieć. Wszystko
wydawało mi się pieprzonym teatrem, a ja musiałam odgrywać główną rolę wbrew
sobie. Przeklinałam reżysera, którym był Bóg. Czemu wystawiał mnie na tak
ciężką próbę? W sercu wiedziałam, że był to dopiero początek, a przede mną i
Sophie była jeszcze bardzo długa i ciężka droga, usłana ślepymi zaułkami i
wybojami.
— Dobrze — odpowiedziałam bez
zająknięcia.
— Jeśli chce pani pozałatwiać
jakieś sprawy na mieście, może pani zostawić Sophie. Będzie pod dobrą opieką,
nic się jej nie stanie. — Pokiwałam twierdząco głową. Lekarka wstała z krzesła,
odstawiła je pod ścianę i ruszyła w stronę drzwi. Zanim jednak wyszła,
zatrzymała się i ponownie odwróciła w moją stronę. — Mam jeszcze jedno pytanie.
Czy mogłabym pojechać z panią do Denver? Oczywiście bilet kupię sama. Po prostu
chciałabym odwiedzić siostrę, która pracuje właśnie w tym szpitalu, do którego
udaje się pani z córką. Przy okazji byłabym blisko, gdyby coś stało się Sophie
podczas podróży. Jeśli będzie chciała pani jechać sama, zrozumiem.
— Oczywiście, może pani z nami
jechać — wyjąkałam. Kobieta w odpowiedzi pokiwała twierdząco głową, uśmiechnęła
się i wyszła z pokoju, zostawiając mnie samą z głową pełną myśli.
Wstałam z krzesła i podeszłam
do okna. Musiałam wszystko załatwić, ale też zostawić moją małą córeczkę samą w
szpitalu. Nie chciałam tego robić. Pragnęłam przy niej siedzieć, trzymać za
rączkę i czekać, aż się wybudzi i będę ją mogła stąd zabrać… do kolejnego
szpitala.
— Mamusiu? — Usłyszałam cichy
głosik Sophie. Gwałtownie odwróciłam się w jej stronę, a na moich ustach po raz
pierwszy od jakiegoś czasu zagościł lekki, ale szczery, uśmiech. — Nie ma ze
mną Rudolfa — powiedziała smutno. Mogłam się tego spodziewać; obudziła się i
martwi się, ponieważ nie ma przy niej ukochanego misia.
— Zapomniałam go zabrać,
skarbie — powiedziałam i usiadłam na krześle obok łóżka. — Jak się czujesz?
— Dobrze, mamo. Kiedy stąd
wyjdziemy? Chciałabym iść do przedszkola i przeprosić Oskara… Chyba nie
powinnam go kopać.
— Myślę, że Oskar wie, że
popełnił błąd tak mówiąc. Powinniście się przeprosić nawzajem — odparłam. Jak
miałam powiedzieć Sophie, że jest chora? Jak miałam to wytłumaczyć
czteroletniej dziewczynce, która dopiero co zaczęła poznawać świat? — Wiesz,
Sophie… Musimy zrobić sobie wycieczkę na inny kontynent, do innego miasta.
— Po co? — zapytała,
przerywając mi zanim zdążyłam cokolwiek jeszcze powiedzieć.
— Pojedziemy tam do szpitala,
żeby specjalni lekarze wyleczyli cię z choroby — wyjaśniłam, łapiąc dziewczynkę
za dłoń. — Rano miałaś gorączkę i przyjechała karetka pogotowia, która zabrała
cię do szpitala. Pani doktor powiedziała, że musimy jechać do takiej kliniki,
gdzie podadzą ci specjalne leki, żebyś wyzdrowiała. — Uśmiechnęłam się lekko.
Sama nie wierzyłam w to co mówię. — Przy okazji zwiedzimy trochę świata i
wrócimy do domu szybciej niż się spodziewasz.
Mina Sophie nieco zrzedła.
Spuściła wzrok na swoje dłonie i zaczęła się bawić rogiem kołdry.
— To dlatego rano leciała mi krewka
z nosa? Bo jestem chora? — zapytała cichym głosem.
— Tak — odpowiedziałam łamiącym
głosem. Była taka mała, a tak mądra jak na swój wiek.
— I lekarze w tamtym szpitalu zabiorą
ode mnie tą chorobę?
— Na pewno będą się starać.
— Dobrze, mamo — powiedziała,
podnosząc na mniewzrok. Uśmiechnęła się lekko, a ja wstałam z krzesła i usiadłam
na brzegu łóżka, przytulając mój mały skarb. Poczułam, że Sophie odpręża się w
moich ramionach. Wydawało mi się przez tą krótką chwilę, iż wszystkie problemy
odleciały daleko, czając się jednak w pobliżu, by w dobrym momencie zaatakować.
Przez ten jeden moment nie przejmowałam się niczym; ważne było jedynie to, że
trzymałam Sophie w rękach, a ona przytulała się do mnie z całych sił, jakby się
bała, iż za chwilę mogę zniknąć.
— Będziesz musiała chwilkę sama
zostać, bo ja muszę załatwić kilka spraw — powiedziałam, całując dziewczynkę w
czoło. Widząc jej nieco przerażoną minę, od razu dodałam: — Nie masz się czego
bać. Jesteś tutaj bezpieczna i absolutnie nic ci nie grozi. Wszystko załatwię,
po czym szybko wrócę z powrotem. Jesteś bardzo odważną dziewczynką, Sophie. —
Uśmiechnęłam się, by dodać dziewczynce nieco odwagi.
— Dobra — burknęła, a ja zaśmiałam
się. Wracała moja Sophie. — Tylko szybko, okej?
— Okej, okej. — Przytaknęłam i
wstałam z łóżka, poprawiając przy okazji pościel Sophie. Ruszyłam do drzwi i
nim się wyszłam z pokoju, obejrzałam się jeszcze raz za siebie. Mała blondynka
przekręciła się na bok, po czym przymknęła oczy. Cicho zamknęłam za sobą drzwi
i już po chwili biegłam w kierunku wyjścia ze szpitala.
Ulice Londynu przemierzałam cały
czas biegnąc. Nie pozwoliłam sobie na choćby chwilowy odpoczynek; nawet nie
zatrzymałam się na przystanku, by sprawdzić, czy jest jakiś autobus na osiedle,
na którym mieszkam. Nie miałam samochodu. Nie potrzebowałam go, chociaż czasami
było trudno. Wolałam chodzić — tylko, gdy byłam spóźniona biegłam na autobus. A
właśnie w tej chwili przydałoby mi się auto. Kilka minut i byłabym w domu.
Po pewnym momencie złapałam
kolkę, jednak nie zatrzymałam się. Ciągle biegłam przed siebie, trącając
przechodzących obok przechodniów. Odwracali się za mną, przyglądając się z
ciekawością. Nikt nie wiedział, że przeżywam moją własną tragedię: oni byli
radośni i weseli, cieszyli się swoim życiem, nie przejmując się niczym innym,
oprócz własnego nosa. Ludzie byli i zawsze będą egoistami. Taka jest nasza
natura. Każdy patrzy jedynie na siebie i na to, czy nie ma żadnych problemów.
Nikt nie przejmuje się drugim człowiekiem, gdy ten jest potrzebujący.
Wbiegłam na klatkę schodową, o
mało nie przewracając się o próg. Zaklęłam cicho pod nosem. Schody pokonałam w
kilka sekund i już po chwili stałam pod drzwiami mojego mieszkania. Swoje
dłonie od razu skierowałam w stronę kieszeni spodni, ale dopiero po chwili
zorientowałam się, że wychodząc z domu nie zamknęłam nawet za sobą drzwi.
Westchnęłam ciężko pod nosem. Jeszcze mi brakowało tego, by ktoś się włamał do
mieszkania.
Wyciągnęłam przed siebie dłoń i
nacisnęłam klamkę. Drzwi otworzyły się na oścież. Ostrożnie postawiłam pierwszy
krok, przechodząc tym samym przez próg mojego domu. Rozejrzałam się niepewnie
wokół siebie. Nie chciałam tego przyznać, ale trochę się bałam. W moim umyśle
nagle zaświtała myśl — gdzie podziała się ta odważna, uparta Gryfonka, która
nie bała się niczego i była w stanie zrobić wszystko dla dobra swoich
przyjaciół? Gdzie zniknęła tamta dziewczyna? Odpowiedź nasunęła się sama i
nawet nie miałam sił jej kwestionować. Tamta Gryfonka umarła wraz z gorzkimi
słowami, wypowiedzianymi przez własną matkę. Gwałtownie wyprostowałam się i
zmrużyłam oczy. Teraz dziewczyna, którą byłam pięć lat temu, miała obudzić się
z głębokiego snu. Z większą odwagą ostrożnie postawiłam kolejny krok, a za nim
następne. Zaglądałam do każdego pomieszczenia po kolei, uważając, by nie
narobić zbyt wiele hałasu. Wreszcie, gdy myślałam, że nikogo w domu nie ma,
usłyszałam dźwięk dochodzący z salonu. Zmarszczyłam brwi i powoli ruszyłam w
jego stronę, jednocześnie pilnując, żeby panele pod moimi nogami nie
zaskrzypiały. Serce waliło mi jak szalone, a w krwi buzowała adrenalina.
— Ruby? — powiedziałam z
niedowierzaniem, wychylając się zza drzwi. Kobieta odwróciła się natychmiast w
moją stronę, gdy usłyszała dźwięk mojego głosu. — Co ty tu robisz?
— Ktoś musiał pilnować
mieszkania… Nawet nie mogłam znaleźć kluczy — odparła zupełnie bezradnie,
siadając na kanapie.
— Ale przecież dzisiaj miałaś dyżur
w szpitalu…
— Hermiono, nie zostawiłabym
pustego mieszkania. Jeszcze tego brakowało, żeby ktoś wszedł i cię okradł.
Powiesz mi co z Sophie, czy nie chcesz o tym rozmawiać?
Odetchnęłam głęboko z ulgą,
wypuszczając z siebie powietrze. Podeszłam do kanapy i usiadłam na niej, obok
Ruby. Kobieta przechyliła głowę w moją stronę i wpatrywała się we mnie z
troską.
— Dziękuję – powiedziałam. Tyle
razy ta kobieta ratowała mnie z opresji i nigdy nie miała o to do mnie żadnych pretensji.
Nie raz musiałam zostawiać u niej Sophie, gdy szef kazał nagle zjawić mi się w
pracy. Nie potrafiłam wyrazić mojej wdzięczności za to, że wspierała mnie i ciągle
była gdzieś obok, gotowa pomóc w dosłownie każdej chwili. Była na każdą prośbę,
na każde zawołanie. Nigdy mnie nie zawiodła i to ona była mi najbliższą osobą.
Dzięki niej po porodzie dałam sobie radę i wiedziałam, że będę jej za to
wdzięczna do końca życia.
— Nie ma za co, Hermiono.
— Właśnie jest za co! — powiedziałam
nagle głośniej, wstając z kanapy i przechodząc do okna. — Zawsze mi pomagasz, a
ja nie jestem w stanie za to nic ci ofiarować, oprócz mojej zwykłej
wdzięczności.
— To nie jest tylko zwykła
wdzięczność. To jest wszystko, co tylko mogłaś mi ofiarować. Więcej mi nie
potrzeba — powiedziała Ruby, podnosząc się i stając naprzeciwko mnie. Złapała
moje dłonie i uśmiechnęła się lekko. — Widok radosnych twarzy twojej i Sophie
jest wart największych pieniędzy świata.
Na moich ustach pojawił się
nikły uśmiech. Po chwili Ruby przytuliła mnie, a ja od razu odwzajemniłam
uścisk. Dzisiejszego dnia właśnie tego potrzebowałam.
— Sophie ma białaczkę —
wyszeptałam. Kobieta lekko zesztywniała i odsunęła się ode mnie, wpatrując się
w moją twarz z niedowierzaniem.
— O mój Boże… Czy to pewne?
— Wszystkie wyniki i objawy na
to wskazują. Lekarka poleciła mi szpital w Denver, w którym zajmują się
leczeniem białaczki.
— Ale… — przerwała mi Ruby. —
Przecież w Europie jest wiele klinik onkologicznych. Równie dobrze można zacząć
leczenie na miejscu, nie wyjeżdżając na drugi koniec świata.
— Ale to w Denver jest jedna z
najlepszych klinik onkologicznych na świecie. Ruby, dla Sophie jestem w stanie
zrobić wszystko i choćbym miała poruszyć niebo i ziemię, pojadę tam, żeby ją
wyleczyli.
— Dobrze. — Westchnęła. — Masz
pieniądze na wyjazd? — zapytała, po czym odsunęła się ode mnie i z powrotem
usiadła na kanapie. Przeczesałam dłonią włosy i odwróciłam się w stronę okna.
Oparłam czoło o zimną szybę.
— Mam. Muszę tylko pojechać do
banku i je odebrać. Poradzę sobie. Gdybym potrzebowała pomocy, zadzwonię,
obiecuję.
— A kiedy wyjeżdżasz?
— Gdy tylko Sophie będzie mogła
wyjść ze szpitala. Wybudziła się zaraz przed moim wyjściem i oczywiście zaraz
się zapytała o Rudolfa. Wydaje mi się, iż czuje się już lepiej — powiedziałam.
— Muszę zacząć się pakować. Obiecałam Sophie, że szybko wrócę do szpitala.
— Dobrze, Hermiono. — Ruby
wstała z kanapy i ruszyła w kierunku drzwi. W połowie drogi zatrzymała się
jednak i odwróciła się w moją stronę. — Obiecaj, że będziesz dzwonić i nas
informować. Wszystko będzie dobrze. Poradzicie sobie.
— Okej — szepnęłam. Kobieta
skinęła głową i wyszła z mieszkania. Zostawiła mnie samą, ale byłam jej za to
wdzięczna. Potrzebowałam teraz chwili samotności. Musiałam poukładać wszystkie
myśli, które kłębiły się w mojej głowie od samego wyjścia ze szpitala.
Czekało na mnie nowe życie. Tego
dnia miała się zacząć walka z chorobą
Sophie, a ja miałam zrobić wszystko, co w mojej mocy, by moja córka
wyzdrowiała. Nie mogłam pojąć tego, że wszystko tak nagle się zmieniło. Nikt
mnie nie ostrzegł; byłam nieprzygotowana na takie wydarzenia.
Pokręciłam z rozdrażnieniem
głową. Teraz jednak musiałam się choć trochę pospieszyć. Miałam bardzo dużo do
zrobienia, a zbyt mało czasu.
Ruszyłam w stronę mojej
sypialni i wyjęłam spod łóżka dwie duże walizki. Następnie otworzyłam szafę na
oścież i zaczęłam wyrzucać z niej wszystkie moje ubrania. Wkładałam je do
torby, nawet nie trudząc się, by je odpowiednio ułożyć. Bieliznę wyciągnęłam z
szuflady. Odsunęłam jedną z kieszeni walizki i zaczęłam wkładać do niej wyjęte
przed chwilą biustonosze i figi. Jednak po pewnym czasie przestałam wykonywać
tą czynność, ponieważ wyczułam coś sztywnego, co uniemożliwiło dalsze wkładanie
bielizny do przegródki. Sięgnęłam dłonią do kieszeni i wyciągnęłam ową rzecz,
która przeszkodziła mi w dalszym pakowaniu. Moim oczom ukazała się różdżka —
rozpoznałam ją natychmiast. Długość 10 i ¾ cala, wykonana z winorośli. Gdy ją
dotknęłam, przez moje ciało przeszedł dziwny, ciepły prąd. Uśmiechnęłam się
lekko pod nosem. Magiczny patyk schowałam do kieszeni spodni. Już zapomniałam
jak to dobrze jest mieć przy sobie różdżkę. Czy to nie dziwne? Wydobyłam z
torby różdżkę dopiero wtedy, gdy moja córka zachorowała. Gdyby wszystko było z
nią w porządku pewnie nadal by tam leżała, dalej nietknięta.
Dokończyłam pakowanie swojej
walizki i zasunęłam ją. Do rąk wzięłam drugą torbę, po czym przeszłam do pokoju
Sophie, aby zapakować jej ubrania. Postanowiłam nie zabierać ze sobą zbyt dużo
rzeczy; w razie przedłużonego pobytu w Denver zakupię ubrania właśnie tam.
Jeśli miałam wypłacać pieniądze z Gringotta, wypłacę je wszystkie.
Zapakowane walizki postawiłam w
przedpokoju. Po drodze weszłam jeszcze do kuchni. Jedzenie z lodówki wrzuciłam
do jednej torby, by zostawić je przed blokiem. Nie chciałam żeby coś się
zepsuło podczas naszej nieobecności. Minutę później nie było mnie już w domu.
Do centrum Londynu była długa
droga. Postanowiłam więc jechać metrem — sądziłam, że tak będzie najszybciej.
Na nos wsunęłam ciemne okulary, które zawsze nosiłam w kieszeni płaszczu. Od
pięciu lat byłam poszukiwana w magicznej części Londynu, a nie chciałam, by
teraz ktokolwiek mnie rozpoznał. Gobliny nie zdradzą mojej osobowości, nawet
jeśli miałyby w tym swój ukryty interes.
Tak jak chciałam, wysiadłam na
stacji w samym centrum Londynu. Ludzie przepychali się, szybko chcąc dotrzeć do
swojego celu. Kilka razy oberwałam z łokcia. Odnotowałam myśl, by nigdy nie
brać do metra ze sobą Sophie w godzinach szczytu. W kieszeni spodni wymacałam
różdżkę i od razu poczułam się pewniej.
Wjechałam na górę ruchomymi
schodami i od razu wyszłam na ruchliwą ulicę. Ruszyłam przed siebie razem z
innymi przechodniami. Schowałam dłonie w kieszenie płaszczu i schyliłam lekko
głowę. Po pewnym czasie skręciłam w mniej zatłoczoną uliczkę. Domy stawały się
mniejsze i skromniejsze, niż te, które znajdowały się w centrum.
W końcu zobaczyłam budynek, do którego
od początku zmierzałam — Dziurawy Kocioł. Mały, obskurny pub zdawał się w
niczym nie zmienić od pięciu lat. Ściany nadal były obdrapane i budynek raczej
odpychał od siebie przechodniów, niż ich przyciągał. Przeczesałam włosy dłonią
i pchnęłam drzwi, wchodząc do środka. W pomieszczeniu było dość dużo ludzi.
Czarodzieje siedzieli przy stolikach i popijali mocne napoje ze swoich
kieliszków czy szklanek. W kątach siedziały staruszki, powoli sącząc coś z
małych filiżanek. Rozmawiały szeptem; pewnie Prorok Codzienny dostarczył im
nowych plotek do gawędzenia na najbliższe dni. Przy barze siedział starszy mężczyzna,
który zagadywał kelnera, a dokładniej Toma. On sam zdawał się nie być
zainteresowany rozmową.
Szybko przeszłam na zaplecze i
weszłam tylnym wyjściem do małego pomieszczenia, gdzie stał kosz na śmieci i
doniczka ze zwiędniętym kwiatkiem. Czarodzieje zachowywali się zupełnie tak,
jakby mnie zauważyli. Cieszyłam się z takiego obrotu spraw. Nie potrzebowałam zbędnego
zamieszania moją osobą.
Wyjęłam z kieszeni spodni
różdżkę i skierowałam ją w stronę ceglanego muru. Idealnie pamiętałam jak otworzyć
przejście na ulicę Pokątną — trzy do góry, dwie w bok. Zastukałam różdżką w
odpowiednie cegły, po czym odczekałam chwilę. Po kilku sekundach jedna z
cegieł, w które stukałam, zaczęła drgać, następnie przekręciła się i moim oczom
ukazała się mała dziura. Po niej zaczęły drgać kolejne cegły, a otwór robił się
coraz większy i większy. W końcu stanęłam w przejściu, prowadzącym na główną
ulicę. Nie było na niej zbyt dużego ruchu; w końcu wrzesień zaczął się już dwa
tygodnie temu, więc uczniowie wyjeżdżający do Hogwartu załatwili tutaj
wszystkie sprawy przed rozpoczęciem nowego roku.
Ruszyłam przed siebie. Minęłam sklep z kociołkami,
w którym można było znaleźć ich wszystkie rodzaje; począwszy od miedzianych, na
złotych kończąc. Apteka, sklep z szatami na każdą okazję, sklep z sowami,
księgarnia… To wszystko zdawało się tu nie zmieniać, zupełnie tak, jakby czas w
tym miejscu zatrzymał się. Patrzyłam rozmarzonym wzrokiem na wszystkie witryny
sklepów — na chwilę zapomniałam się i przestałam myśleć o chorobie Sophie.
Poczułam się zupełnie tak, jakbym to ja miała wrócić na kolejny rok nauki w
Hogwarcie i teraz miała kupować pergaminy, szaty, pióra… Jednak po chwili
przyszło orzeźwienie, przyszłam tutaj w konkretnym celu. Miałam wypłacić
pieniądze z Gringotta, a nie wracać wspomnieniami do poprzednich lat, kiedy
moje życie wyglądało zupełnie inaczej.
Po przejściu kilku metrów zauważyłam
wysoki budynek, zupełnie odróżniający się od pozostałych. Zaczęłam wchodzić po
kamiennych stopniach. Przy drzwiach stał goblin, pilnujący wejścia. Skinęłam mu
głową, ówcześnie zdejmując okulary. W odpowiedzi ukłonił się i przepuścił mnie
do pomieszczenia. Po wejściu do środka znalazłam się w ogromnej sali. Na
wysokich stołkach, za ogromnymi stołami siedziały dziesiątki goblinów. Niektóre
zajmowały się przeliczaniem pieniędzy, a inne uzupełniały coś w wielkich
księgach. Szybkim krokiem podeszłam do jednego z goblinów, który właśnie ważył
rubiny.
— Dzień dobry. — Goblin
podniósł swój wzrok na moją osobę i skinął głową na przywitanie. — Chciałabym
wypłacić pieniądze z mojej skrytki.
— Imię i nazwisko — zaskrzeczał
goblin.
— Hermiona Granger — powiedziałam
cicho, rozglądając się lekko na boki. Nie było dużo ludzi w Sali, więc nie
przejmowałam się tym, że ktoś może mnie rozpoznać. — Tutaj mam klucz do mojej
skrytki — dodałam, kładąc przed goblinem mały, srebrny kluczyk. Stworzenie wzięło
przedmiot do ręki i zaczęło je oglądać z każdej strony, marszcząc przy tym nos.
W końcu podniósł swoje spojrzenie na mnie, po czym skinął głową na znak, iż wszystko
jest w porządku.
— Za chwilę jeden z goblinów
zaprowadzi szanowną panią do pani krypty. — Jak na zawołanie pojawił się przy
mnie kolejny osobnik. Powiedział w moim kierunku ciche „dzień dobry” i ruszył w
kierunku ścian, w której znajdowało się mnóstwo drzwi.
Poszłam za nim. Goblin otworzył
przede mną jedno z wejść i przepuścił do środka. Nic tutaj się nie zmieniło;
znaleźliśmy się w kamiennym, wąskim korytarzu. Mały, górniczy wózek już na nas
czekał. Weszłam do środka, kiedy goblin zapalał naftową lampkę. Po chwili
jechaliśmy już krętymi korytarzami.
W końcu wózek zatrzymał się
przed moją skrytką. Wysiadłam z pojazdu, a zaraz za mną goblin, nadal trzymając
w swoich rękach lampę.
— Kluczyk proszę — zaskrzeczał.
Podałam mu przedmiot, a on
wziął go i od razu otworzył kryptę. Moim oczom ukazały się stosy złotych monet.
Uśmiechnęłam się lekko pod nosem i zdjęłam z ramienia torebkę. Rzuciłam na nią
niewykrywalne zaklęcie zmniejszająco-zwiększające. Kątem oka zerknęłam na
goblina, stojącego nieruchomo i wpatrującego się w ścianę. Zaczęłam zgarniać
monety do torebki. Stosik galeonów coraz bardziej się zmniejszał. Postanowiłam
jednak zostawić w krypcie trochę pieniędzy na wszelki wypadek. Odwróciłam się,
po czym skinęłam głową goblinowi na znak, że skończyłam już wybierać monety.
Wsiadłam do wózka, a goblin za
mną. Pędziliśmy korytarzami, a zimne powietrze uderzało mnie w twarz. Objęłam
się ramionami, by nieco się ogrzać. Po kilku minutach pojazd zatrzymał się w
miejscu. Zrobiło mi się niedobrze, ale udało mi się powstrzymać odruch
wymiotny. Goblin otworzył drzwiczki i wypuścił mnie pierwszą z pojazdu.
— Dziękuję — powiedziałam.
Pchnęłam drewniane drzwi, po
czym wyszłam na zewnątrz, do głównej sali. Rozejrzałam się wokół siebie i
ruszyłam w stronę stolika, gdzie zajmowali się wymienianiem galeonów na
mugolskie pieniądze. Z kieszeni płaszczu wygrzebałam przyciemniane okulary, po
czym wsunęłam je na nos.
— Chciałam wymienić pieniądze.
— Mężczyzna w odpowiedzi skinął głową.
— Jaką kwotę?
Otworzyłam torebkę i wysypałam
jej zawartość na stół, zajmując całą jego powierzchnię. Mężczyzna zdjął
okulary, po czym przetarł oczy ze zdziwienia. Bez słowa zaczął liczyć
pieniądze. Układał je na stole w stosiki, co chwilę notując coś w wielkiej
księdze. Minęło dość dużo czasu, kiedy wreszcie podniósł na mnie swój wzrok i
skinął głową, by oznajmić, że już skończył liczenie.
— Proszę podpisać — powiedział,
podając mi księgę, w której wcześniej coś notował.
Spojrzałam na niego spod
okularów, zdjęłam je i szybko złożyłam podpis na kartce. On w tym czasie zaczął
wymieniać galeony na funty. Zdawało mi się, że ciągle na mnie zerkał. W końcu
skończył swoją pracę i włożył banknoty do dużej reklamówki. Podał mi torebkę, a
ja od razu włożyłam ją do mojego woreczka. Tylko ja mogłam wyjąć z niego całą
zawartość, więc nie bałam się, iż ktoś może mi ukraść torebkę.
— Dziękuję. — Uśmiechnęłam się
lekko. Z powrotem założyłam okulary i odeszłam od stolika. Przy wyjściu goblin
skinął w moją stronę głową. Zeszłam po kamiennych schodach. Ludzi na ulicy było
już o wiele więcej. Podejrzewałam, że w Gringocie zeszło mi dłużej, niż się
tego spodziewałam. Rozejrzałam się dookoła; sama nie wiedziałam, jaki był w tym
cel. Być może myślałam, iż zobaczę kogoś znajomego.
Zerknęłam na zegarek, który
znajdował się na mojej ręce. Dochodziła już godzina trzecia po południu. Nie
mogłam uwierzyć, że tak długo mi zeszło, a ja nawet tego nie dostrzegłam.
Ruszyłam środkiem uliczki, po drodze potrącając przez przypadek jakąś nieznaną
kobietę. Ciągle rozglądałam się — chciałam zapamiętać wygląd wszystkich
sklepów, bo w końcu nie wiedziałam, czy będzie mi dane jeszcze tutaj się
znaleźć. Przy wyjściu z ulicy Pokątnej usłyszałam ciche pyknięcie. Szybko
odwróciłam się za siebie, jednak niczego nie dostrzegłam. Zagryzłam wargę.
Pewnie coś mi się przewidziało.
Drogę powrotną pokonałam tą
samą trasą, którą udało mi się przybyć. Metro o tej godzinie było jeszcze
bardziej zapełnione, niż wcześniej. Usiadłam na drewnianych siedzeniach, między
starszym mężczyzną a kobietą z małym dzieckiem. Po kilkunastu minutach byłam
już na miejscu. Przede mną był jeszcze jeden cel — musiałam udać się do pracy i
poprosić o urlop, nawet bezpłatny. Złapałam pierwszą taksówkę, po czym
ruszyliśmy uliczkami, nie unikając korków.
— Ile płacę? — zapytałam, gdy
samochód wreszcie się zatrzymał.
— Dziesięć dolarów.
Wyjęłam z torebki potrzebne
banknoty i podałam je mężczyźnie. Wysiadłam z pojazdu, zamykając za sobą drzwi.
Samochód odjechał; pozostawił za sobą jedynie ślady opon na jezdni. Odwróciłam
się w stronę znajomego budynku. Głośno westchnęłam. Czekała mnie długa i ciężka
rozmowa, a ja nie miałam pojęcia, czy jej podołam. Weszłam po kilku schodkach,
otworzyłam drzwi kancelarii i już po chwili stałam w środku pomieszczenia.
Poczułam charakterystyczny zapach parzonej kawy; w tym miejscu ta czarna, dla
wielu zbawienna substancja była robiona dość często, w końcu praca prawnika
była dość ciężka. Moi koledzy niejednokrotnie musieli poświęcać całe noce dla
dobra jakiejś sprawy, którą właśnie prowadzili.
— Hermiono? — Usłyszałam
znajomy głos. Odwróciłam się w stronę, z której pochodził. W drzwiach do kuchni
stała Emily, spoglądając na mnie spod swoich prostokątnych okularów. — Czemu
nie przyszłaś rano do pracy? Coś się stało z Sophie?
— Tak… — powiedziałam, siadając
na krześle. — Sophie jest chora i muszę z nią wyjechać. Jack jest w swoim
gabinecie?
— Jest, jest. Niedawno wyszedł
od niego klient.
— Życz mi szczęścia.
— Życzę ci szczęścia, bo będzie
bardzo potrzebne. Jak wyjdziesz z jego gabinetu, wstąp do mnie, to porozmawiamy
jeszcze chwilę. — W odpowiedzi skinęłam głową. Emily uśmiechnęła się do mnie,
usiłując dodać mi nieco odwagi. Cicho odchrząknęłam, po czym skierowałam się w
kierunku gabinetu Davisa. Zapukałam dwa razy w drzwi, a gdy usłyszałam
charakterystyczne „Wejść”, nacisnęłam
klamkę i otworzyłam drewniane wejście.
Jack siedział na obrotowym
fotelu i palił papierosa. Przeglądał dokumenty, zaciągając się co chwilę dymem
papierosowym. Kiedy weszłam do środka uniósł swój wzrok, spoglądając na mnie.
Zmrużył oczy, po czym uśmiechnął się ironicznie.
— Pani Hermiona Granger
postanowiła jednak zawitać do pracy? Nie szczędziło cię do zbyt wiele wysiłku?
— Jack, moja córka rano
zachorowała. Miała wysoką gorączkę i leciała jej krew z nosa. Zabrało ją
pogotowie. Nie mogłam przyjść do pracy – wytłumaczyłam, głośno przełykając
ślinę.
— To straszne! — krzyknął
teatralnie, odkładając dokumenty, które jeszcze chwilę temu przeglądał, na
biurko. — Mam nadzieję, że jutro normalnie pojawisz się w pracy. Będziesz
siedziała do samego wieczora, powiedzmy, że za karę.
— Nie mogę. Przyszłam prosić o
urlop, ponieważ muszę wyjechać z Sophie do Denver. Nawet nie musi to być urlop
płatny.
— Nie musi? A kto powiedział,
iż ja ci ten urlop dam?
— Jack, zrozum… Sophie ma
białaczkę, muszę jechać do Denver, żeby tam ją uleczyli — powiedziałam,
zaciskając zęby.
— Jest mi naprawdę przykro, ale
nie dam ci wolnego. Zbyt często pozwalałem ci na nie przychodzenie do pracy,
żebyś ty teraz sobie wyjeżdżała na wakacje…
W moim sercu zapłonęła maleńka
iskierka, która z każdym kolejnym wypowiadanym słowem przez mężczyznę zaczęła
coraz bardziej się żarzyć. Zacisnęłam wargi i stanęłam naprzeciwko biurka
Davisa, opierając swoje dłonie o drewniany blat.
— Jesteś bezdusznym, egoistycznym
człowiekiem, Jack. Martwisz się jedynie o siebie i czubek własnego nosa. Jeśli
coś nie jest po Twojej myśli, wściekasz się i nie spoczniesz, dopóki nie
dostaniesz tego, czego chcesz. Patrzysz na wszystkich z góry, osądzając po
jednym spojrzeniu. Moja córka ma białaczkę, do cholery! — wrzasnęłam, zrzucając
papiery z biurka mężczyzny. Patrzył na mnie oszołomiony, niedowierzając. —
Wiesz dlaczego tutaj pracowałam? Bo myślałam, że gdzieś daleko, w głębi twojego
serca, jest dobro, bez względu na to, ile krzywdy wyrządzasz innym ludziom. Ale
pracowałam tu także dlatego, ponieważ to jedynie ta praca była moim jedynym
utrzymaniem. Tyle razy musiałam cię o coś prosić, błagać… Robiłam to wszystko
dla mojej córki, bylebyś mnie nie zwolnił. A w twoich oczach i tak zawsze
widziałam zwykłą pogardę i niechęć do mojej osoby. Zwalniam się. Wypowiedzenie
wyślę pocztą — zakończyłam oschle. Zanim wyszłam z pokoju i zatrzasnęłam głośno
za sobą drzwi, zdążyłam jeszcze uchwycić
pełnie zdziwienia spojrzenie Jacka.
Zapiekły mnie oczy — były pełne
łez. Nie bólu, ale zwykłej złości. Emily spoglądała na mnie zszokowana; byłam
pewna, iż usłyszała każde moje słowo, jako że praktycznie krzyczałam.
Dostarczyłam pracownikom plotek na następny tydzień.
Emily podeszła, po czym od razu
mnie przytuliła. Przez chwilę stałyśmy w bezruchu, zanim zorientowałyśmy się,
że ze swoich gabinetów wyszło kilka osób. Wszyscy zaczęli mnie ściskać i życzyć
szczęścia. Miałam do każdego pisać oraz powiadamiać, co się u mnie działo.
Uśmiechnęłam się lekko do każdego z osoba. Wiedziałam, iż będzie mi tej pracy
brakować, nie ze względu na Jacka, ale ze względu na osoby, które tutaj
poznałam.
Po niecałej godzinie byłam już
w szpitalu. W ciągu drogi do szpitala zadzwoniłam na lotnisko, by zarezerwować
bilety do Denver. Lot miał odbyć się kolejnego dnia o siódmej wieczorem.
Pani doktor poinformowała mnie,
że stan Sophie na chwilę obecną został ustabilizowany. Ostrzegła mnie jednak,
iż to przejściowe — białaczka ciągle miała dawać o sobie znak, a ja później
przekonywałam się o tym. Zostałam z Sophie na noc w szpitalu. Zasnęłam na
plastikowym krześle. Z rana otrzymałyśmy wypis, lecz zanim wróciłyśmy do domu,
umówiłam się z lekarką — Charlotte — o której będziemy wyjeżdżać. Miała lecieć
tym samym samolotem, co ja. W głębi ducha cieszyłam się, że z nami jedzie.
— Mamo! – Sophie szturchnęła
mnie w ramię, kiedy zaczęłam przysypiać na krześle. – Spakowałaś Rudolfa?
— Tak, mam go gdzieś tutaj… —
powiedziałam, zdejmując torebkę z ramienia i zaczynając w niej szukać
pluszowego misia. Po chwili Rudolf znajdował się już w ramionach małej
blondynki.
— Mamo, leciałaś kiedyś
samolotem?
— Nie, kochanie. Nie jesteś
zmęczona? A może chciałabyś się napić wody albo coś zjeść?
Sophie westchnęła pod nosem,
mrużąc lekko oczy. Przytuliła do siebie jeszcze bardziej Rudolfa i wstała z
krzesła.
— Przed chwilą o to pytałaś. A
nie boisz się lecieć samolotem? Ja się trochę boję, ale będzie ze mną Rudolf,
to pewnie nic mi się nie stanie, prawda?
— Tak, prawda, prawda —
odparłam, ziewając.
Do naszego lotu zostało jeszcze
dwadzieścia minut, a pani doktor jak nie było, tak nadal jej nie było. Bałam
się, że może zrezygnowała, ale kiedy zauważyłam kobietę, biegnącą w naszą
stronę, obawy zniknęły.
— Przepraszam za spóźnienie,
odprawa się przedłużyła! Musieli przeszukiwać jakiegoś mężczyznę, bo ilekroć
przechodzić przez bramkę, ta ciągle piszczała. W końcu się okazało, iż miał
doczepioną do nogawki spodni metalową tabliczkę — wytłumaczyła, siadając na
krześle obok mnie. — Nie wywoływali jeszcze naszego lotu?
— Pewnie za chwilę…
— Samolot do Denver odlatuje za
dziesięć minut. Pasażerowie tego lotu proszeni są o udanie się w stronę
odpowiednich bramek i okazanie karty pokładowej. Życzę przyjemnego lotu — zakomunikował kobiety głos. Zaśmiałam się
cicho pod nosem, a Sophie spojrzała się na mnie jak na wariatkę.
— No to idziemy — powiedziałam.
Sophie zeskoczyła z krzesła, poprawiła plecak na swoich ramionach i złapała
mnie za rękę. Uścisnęłam lekko jej dłoń; wiedziałam, że trochę się boi. Po raz
kolejny odwróciłam się za siebie, ponieważ wydawało mi się, że usłyszałam
pyknięcie. Potrząsnęłam z rozdrażnieniem głową, pewnie się przesłyszałam.
Ruszyłyśmy w stronę bramki i już po kilku minutach siedziałyśmy na fotelach w
samolocie.
Rezerwuję komentarz😃
OdpowiedzUsuńWreszcie jestem. Wybacz że dopiero teraz komentuję ale byłam u rodziny na grillu. Po pierwsze dziękuję że mnie zawiadomiłaś o rozdziale ! Jestem na komórce więc pewnie mój komentarz będzie trochę krótki. Ok więc... Najbardziej się cieszę że Sophie na razie jest w stabilnym stanie. To naprawdę bardzo przykre... No ale cóż takie rzeczy się zdarzają. Żal mi strasznie Hermiony. Jeszcze jak napisałaś że to dopiero początek jej zmartwień;(((
UsuńJak zwykle muszę cię pochwalić za niezwykle bogate opisy ! Czułam ten cały smutek i rozpacz... Towarzyszyłam cały czas Mione podczas podróży do Gringotta. Spodziewałam się że kogoś spotka ale sprawa z tym całym pyknięciem jest nieco niepokojąca. Z jednej strony bym chciała żeby ktoś ją rozpoznał żeby przyjaciele się o nią nie martwili. Ale z drugiej modliłam się żeby jak najszybciej wrócila do szpitala. Cieszę się że opisujesz dokładnie każdą rzecz. Opisy są serio ważne a ty jesteś w nich idealna !!! Co do szefa Miony... Ja bym mu dała w twarz ! Co za nieczuły człowiek... Pff. Ulżyło mi że już niebawem będą w Denver. Sophie będzie w dobrych rękach a Miona w końcu spotka Dracona !<3 Naprawdę kocham tą opowieść. Jest całkiem inna ; wyjątkowa. Napisałabym więcej ale sama rozumiesz że jestem na tel :( Nie zauważyłam że ci się gorzej pisalo. Treść jest... No wow jak ty piszesz ! Miłego wyjazdu :*
A proszę bardzo.
UsuńTak, Sophie jak na razie jest w stanie stabilnym, ale nie cieszcie się tym tak bardzo. Szykuję kilka urozmaiceń... :)
Dziękuję bardzo. Zawsze mi się wydaje, że moje opisy są raczej ubogie, a tu proszę. Miło mi słyszeć takie słowa. Sprawa z tajemniczymi pyknięciami będzie wyjaśniona. Wszystko jest już zaplanowane idealnie w mojej głowie.
Kilka osób zarzucało Hermionie, że nie jest tą samą upartą, odważną Gryfonką, dążącą do swego. W tym rozdziale chciałam pokazać, że ta Gryfonka wciąż w niej jest.
Dziękuję. :)
M.
Intrygują mnie te pyknięcia, nie powiem xd Świetny rozdział! Czekam na kolejny i życzę weny :)
OdpowiedzUsuńDobrze, że Cię intrygują, dobrze! Dziękuję, dziękuję. :)
UsuńM.
Ojej, nie przypominam sobie, żebym pisała Ci już, że kocham Niewolników dlatego powiem to teraz :D
OdpowiedzUsuńKocham Niewolników Własnych Wspomnień !
Wiesz, gdy Hermiona biegła jak szalona pomyślałam sobie: "A nóż, widelec, łyżeczka się dziewczyns zadyszy (pomińmy fakt, że nie ma takiego słowa) i się teleportuje". Myliłam się, cóż xD
Ale potem znalazła różdżkę! I poszła na Pokątną!
Magia wraca, nareszcie <3 Ciekawe, kiedy i czy Hermiona powie Sophie, że no wiesz, jest czarodziejką.
Acha, w Anglii płaci się funtami, nie dolarami. Zagalopowałaś się. Ale wybaczam ci.
No, miłego wyjazdu ci życzę, powrotu do zdrowia, a że dziś dzień miłośników książek- dużo miejsca na półkach, dużo książek i wolnego czasu na czytanie xD
Pozdrawiam,
Mad.
Ja też sobie nie przypominam. Ech, ta skleroza.
UsuńDziękuję. C:
Haha, wiesz, miałam nawet taką myśl, żeby się teleportowała, ale pomyślałam, że jak nie teleportowała się nigdzie przez 5 lat, to przecież może ją rozszczepić. Więc wolałam, żeby kobieta trochę się zmęczyła. Schudła przy okazji. xD
Nic nie powiem!
W jednym miejscu napisałam tylko te dolary, a Ty się już czepiasz, co za niewiasta. ;_;
Dziękuję!
M.
nie komentuję...;)
OdpowiedzUsuńbo nie trawię magii :)
ale poza tym fabuła wydaje się ciekawa...
Pozdrawiam
Opowiadanie jest, jak sam szablon wskazuje, o Hermionie i Draco, co wiąże się z tym, że jest to opowiadanie potterowskie, czyli związane z magią.
UsuńDziękuję i również pozdrawiam. :)
M.
dobrze, że przynajmniej przy okazji składania wypowiedzenia można pracodawcy powiedzieć prawdę w oczy.... ;)
OdpowiedzUsuńtekst dopracowany pod kątem błędów, interpunkcji... - przyjemnie się czyta.
No raczej. Jeszcze w dodatku Hermiona wyjeżdża na drugi koniec świata. :)
UsuńCieszę się, że nie znalazłaś żadnego poważniejszego błędu, starałam się ich nie popełniać.
M.
Po pierwsze, ehem, buntuję się, dlatego komentarz długi nie będzie. Nawet na to nie licz, moja panno.
OdpowiedzUsuń...
Po co ja w ogóle komentuję, skoro wiadomo, że każdy Twój rozdział jest cudowny, perf, wspaniały, cudownie wyważony? Przez Ciebie się powtarzam. Tak właśnie. Twoja wina.
I jeżeli zabijesz Sophie, to Cię znajdę. Nie będzie to takie trudne, bo wiem gdzie mieszkasz, no ale.... Dobra, nieważne. Pomińmy to. Sophie wyzdrowieje, prawda? :)))
I chcę Draco.
Pewnie niedługo będzie.
Wiem, że niedługo będzie.
Chcę Draco.
I chcę, żeby Draco był ubrany na czarno, jak Hermi go zobaczy. Nie na biało. Czarno. Blondyni ubrani na czarno to jest to. Perfekcja. Czysta perfekcja.
Dziękuję, to tyle ze strony poważnej i rozsądnej Vilene.
(A ze strony tej mniej rozsądnej Vilene dodam tylko: snoqwdniowundoiwsdiobweiudbwied, KC CIĘ MOCNO)
Pozdrawiam, Vilene :3
Dziękuję, dziękuję. Ale i tak masz komentować, nawet jeśli masz się powtarzać. xD
UsuńTak, tak, wiem, zabijecie mnie wszyscy i umrę śmiercią męczeńską.
ZGŁASZAM TO... DO PROKURATURY.
Już to ustaliłyśmy. Czarna koszula, biały kitel.
Dziękuję. xD
M.
Rozdział jest...niesamowity. Chyba u ciebie właśnie tak zaczynam każdy komentarz, on ale jak inaczej mogę go zacząć?
OdpowiedzUsuńW końcu magia powraca, nie mogłam doczekać, się tego momentu, ale jest, coś czego nie mogę doczekać, się bardziej, a mianowicie Draco!
To jest to!
Mam do ciebie prośbę, a raczej groźbę jeśli skrzywdzisz Sophie to dogadam się z Vilene i cie znajdę i zamorduje.
Pozdrawiam i życzę Weny
Nuśka
Ps. KOCHAM CIĘ ZA TĄ HISTORIĘ
Dziękuję bardzo. Bardzo miło mi słyszeć takie słowa (a raczej czytać).
UsuńMagia powróciła, ale nie zapominajcie, że Hermiona nie będzie jej używać na prawo i lewo.
Wszyscy mi grożą, to niesprawiedliwe. Czy mam już uciekać na księżyc?
Boże, ktoś mnie kocha! Istny cud. Dziękuję. :)
M.
"Czy mam już uciekać na księżyc?" Czy tymi słowami dajesz mi do zrozumienia, że coś jej się stanie, bo jak tak to już szybuj rakietę :D
UsuńAle ja tu dziś w innej sprawie, a mianowicie;
Mam przyjemność powiadomić, że zostałaś nominowana do The Versatile Blogger Award :)
Więcej informacji na ten temat znajdziesz na blogu
http://takie-tam-dramione.blogspot.com
Fajny rozdział :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i weny życzę :D
Dziękuję. :)
UsuńM.
Hej.:)
OdpowiedzUsuńO matko. Sypie się, Hermionie, sypie.
A jej pracodawca to hipokryta.
Mam nadzieję, że w Denver wszystko szybko załatwi.
Ty wypoczywaj nad tym morzem i wracaj do zdrowia.:)
Pozdrawiam serdecznie,
la_tua_cantante_
dramione-badz-moja-nadzieja.blogspot.com
PS. Zapraszam na nową miniaturkę.:D Jakiś tydzień miniaturek mnie złapał.:P
No sypie, sypie. Właśnie do głowy wpadł mi iście szatański pomysł, ale zastanawiam się, czy nie jest zbyt szatański. Mhahaha.
UsuńCzy szybko to ja nie byłabym taka pewna... :)
Dziękuję bardzo za życzenia. Chciałabym. :)
Mam nadzieję, że rozdział się spodobał.
M.
Zacznę od tego, że widząc kolejny rozdział strasznie się ucieszyłam. Ale nie przeczytałam od razu. Po pierwsze musiałam przygotować się na to psychicznie ( w końcu rozdziały są smutne), a po drugie szkoda mi było go przelecieć na szybko, byleby tylko przeczytać.
OdpowiedzUsuńUwielbiam Twoje opisy *.* Są szczegółowe, ale jednocześnie nie zanudzają i dzięki nim lepiej możemy się wczuć w akcję. Na początku myślałam, że na Pokątnej, albo w Dziurawym Kotle spotka kogoś, ale w sumie lepiej, że tak się nie stało ;) Mam nadzieję, że przeżyją lot bez większych problemów ;)
Ojeju, no weź, zacznę mieć wyrzuty sumienia, że wszystkim zmieniam nastrój na smutny. :D Ale cieszę się, że nie chcesz go szybko przeczytać. :)
UsuńCieszę się, że Ci się podobają! W sumie to nawet czasami nie zauważam, kiedy dany opis kończę pisać.
Nie, nie, nie spotkała kogoś, ale... a, nic nie mówię! Tajemnica. ;)
Raczej nie planuję żadnej bomby w samolocie, czy napadu terrorystów. Raczej.
M.
Nie mów, że w tym rozdziale jest nudno, bo wcale tak nie jest. Bardzo mi się spodobał. Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, ale właśnie takim rozdziałem budujesz napięcie, lepiej niż jakbyś przerwała w połowie zdania. Metodycznie zamykasz wszystkie wątki w Londynie. Wyciszasz lekko (ale tylko lekko) emocje po tak dramatycznej informacji jak białaczka Sophie. Widać, że po pierwszym szoku Hermiona nadal cierpi, ale nie rwie włosów z głowy, tylko działa starając się pomóc, mimo tego, że przed paroma sekundami jej świat zaczął się rozwalać na malutkie kawałeczki. To świadczy o dojrzałości zarówno bohaterki jak i autorki. Podejrzewam też również, że ten rozdział to po prostu cisza przed burzą.
OdpowiedzUsuńNie wiedzieć czemu zwróciłam szczególnie uwagę na to, jak przedstawiłaś drogę Hermiony ze szpitala do domu. Jest to pięknie opisane, a przemyślenia płynnie łączą się z tym, co się dzieje. Może to nie jest scena pełna porywającej akcji, ale na swój sposób mnie urzekła. Dodatkowo wpisuje się w klimat tego opowiadania taki, którego niestety nie potrafię opisać jednym słowem.
Scena w biurze. Nic dodać nic ująć. (Czy to dziwne Jack w moich myślach występuje jako taki klasyczny komiksowych antagonista, który siedzi na fotelu, głaszcze swojego kota i złowieszczo rechocze?)
Styl jak zwykle bez zarzutu. Piękne opisy. Przemyślenia Hermiony dojrzałe, wpasowywujące sie w tekst. Metafora "Boga-reżysera" zachwycającą.
Ten akapit możesz ominąć, bo będę się czepiać. Nie martw się, zwalam to głównie na to, że rozdział nie ma bety. Po pierwsze, rozmowa Charlotte i Hermiony. Na małym odcinku tekstu trzy razy użyłaś frazy: "Pokiwałam twierdząco głową". W innym fragmencie w dwóch zdaniach pod rząd urzyłaś słowa "dziewczynka". Po drugie "Czarodzieje zachowywali się zupełnie tak, jakby mnie zauważyli. Cieszyłam się z takiego obrotu spraw". Zapomniałaś chyba o zaprzeczniu. Inna sprawa - masz w którymś miejscu literówkę i w całym tekście brak kilku przecinków. Nie przejmuj się tym, co tu napisałam. Wspięłam się na wyżyny czepliwości.
Jeszcze malusieńki wskazówka. Uważam, że trochę za często używasz partykuły "iż". Najpewniej robisz to, żeby uniknąć powtórzeń, ale sprawia to, że tekst wygląda na sztywny i formalny. Z tego, co mówiła moja polonistka, używa się jej najwcześniej po podwójnym zastosowaniu "że". Oczywiście nie musisz się stosować do tej rady i nie mam jakichkolwiek kompetencji, aby Ciebie poprawiać. Po prostu masz talent, a ja życzę Ci jak najlepiej i jeśli mój komentarz mógłby pomóc w oszlifowaniu diamentu, który posiadasz, to będę zwracać uwagę na takie pierdoły.
Życzę weny.
A więc cieszę się, że rozdział nie jest nudny, tak jak myślałam i udaje mi się tworzyć to napięcie. Właśnie jest tak, jak piszesz - chciałam pozamykać wszystkie sprawy w Londynie, wszystko pozałatwiać, żeby teraz móc spokojnie rozpocząć akcję w Devner. W tym rozdziale chciałam pokazać, że ta odważna i uparta Gryfonka nadal jest w Hermionie i dąży do swego. Pierwszym krokiem był powrót do magicznej części Londynu, a drugim przeciwstawienie się Jackowi. Nigdy od nikogo nie usłyszałam jeszcze, że jestem osobą dojrzałą, więc naprawdę miło mi takie słowa słyszeć. Dziękuję. :)
UsuńCieszę się, że tą sceną w biurze Cię nie zawiodłam. Starałam się. I uwierz mi, właśnie tak wyobrażam sobie Jacka.
Naprawdę bardzo dziękuję. Jest mi niesamowicie miło (powtarzam się). Metaforę o Bogu wymyśliłam, gdy szłam do miasta z koleżanką. Musiałam zapisać to zdanie. Czasami mam takie przebłyski. Cieszę się, że na ten fragment zwróciłaś uwagę.
Nie ominę, spokojna głowa. Jestem Ci wdzięczna za każde słowo, to czepianie również. Musiałam być naprawdę zakręcona, jeśli użyłam w krótkim odcinku aż trzy razy takiego zwrotu. Jutro je poprawię. Co do reszty błędów, również je poprawię. Przecinki to moja pięta achillesowa - nigdy nie byłam w nich zbyt dobra i zawsze mi umykają.
Wiesz, ja również mam takie wrażenie. Wydawało mi się, że lepiej użyć tego "iż" żeby nikt się nie czepiał o powtórzenia, chociaż wydawało mi się to nieco sztywne. Na pewno dostosuję się do Twojej rady. Będę starała się unikać tego słowa, lub zmieniać całkowicie szyk zdania. :)
Dziękuję bardzo. Jeśli ten diament rzeczywiście posiadam, postaram się go oszlifować, chociaż muszę powiedzieć, że boję się trochę kolejnych rozdziałów, bo będą już dla mnie trudniejsze - przynajmniej mam takie wrażenie.
M.
Wow, przeczytałam całe i jest niesamowite. Nie mogę się doczekać pierwszego spotkania Draco i Hermiony. Albo czy jej przyjaciele ja odnajdą, co z Harrym ? Biedna Sophi - zdążyłam polubić mała.
OdpowiedzUsuńOpowiadanie bardzo fajnie, te momenty które opisujesz jako ciężkie zachowują taki nastrój. Nie wiem jak to robisz, ale czytając wszystko wydaje mi się takie naturalne, poruszające.
Tępo akcji świetne, chociaż jestem już zniecierpliwiona :P Fabuła bardzo oryginalnie i zaskakująco. Opisujesz sceny, życie codziennego jak i te które posuwają akcje do przodu w taki lekki sposób.
Nie mam się do czego przyczepić ;)
Czekam na kolejny rozdział i pozdrawiam Syntia ;)
Dziękuję bardzo. :) Pierwsze spotkanie Hermiony i Draco, hm... Może w kolejnym rozdziale? Co wy na to? Na chwilę obecną nawet nie wiem jak będzie wyglądał kolejny rozdział; muszę trochę pomyśleć.
UsuńTak się spodziewałam, że w końcu ktoś zacznie się niecierpliwić. Ale cierpliwości, do wszystkiego dojdę. :D Do ostatniego rozdziału również się postaram dojść.
M.
W końcu znalazłam chwilę by przeczytać cały rozdział!
OdpowiedzUsuńBiedna Sophie... to cudowna i niezwykle inteligentna dziewczynka.
Wspaniale pokazałaś jej postać i to straszne jaki los przypadł jej w udziale.
nie żałuje że weszłam na to opowiadanie.
Będę je czytać od samego początku do końca, gdyż czyta sie je jednym tchem.
Masz wspaniałe pomysły i cudowne opisy.
Osobiście ci tego zazdroszczę, gdyż widzę jak wiele mi brakuje.
Czekam niecierpliwie na jej spotkanie z Malfoyem.
Czuje że będzie gorąco i na pewno będzie miało jakiś swój finał.
Pozostaje mi pozdrowić mocno i czekać na ciąg dalszy.
Aby nastąpił już niedługo!
Sophie musi być mądrą dziewczynką, w końcu jej matka to Hermiona Granger. :D Cieszę się, że udało mi się dobrze pokazać jej postać - to chyba o nią najbardziej się obawiam.
UsuńJeju, naprawdę dziękuję. Czasami nie wiem co widzicie w moich opisach, bo wydają mi się zupełnie zwyczajne. Mogę to samo powiedzieć o sobie i Tobie - czytając Twoje rozdziały i wiedzieć, jak wiele mi brakuje. :P
Jeszcze nie mam pojęcia jak będzie wyglądało spotkanie Draco i Hermiony, naprawdę. Muszę nad tym pomyśleć. Chyba dzisiaj nie zasnę.
Dziękuję. :)
M.
Co raz bardziej interesująco.
OdpowiedzUsuńAż nie mogę sie doczekać tego co będzie dalej.
Weny.
Pozdrawiam,Lili.
Cieszę się. :)
UsuńM.
Wczoraj przeczytałam rozdział, dzisiaj przeczytałam rozdział- pełen luksus.
OdpowiedzUsuńPowiem ci, że... wysoko postawiłaś poprzeczke. Opisywanie choroby, wszystkich uczuć z nią związanych, jeszcze to Sophie choruje- może to być wyzwanie. Ale wiem, że podołasz. M. ma nie dać rady? No błagam.
Gdzie moje Dramione? :( No wiem, że miało ich nie być, no ale nadzieja była!
Przypomniało mi się, co mi się nie spodobało w ostatnim rozdziale! Ha! Matka Hermiony by tak nie powiedziała, to jest dalej matka, więzy krwi, miłość i tak dalej. Tak nie powinno być, to mi się nie spodobało, o. Jednak, co zrobie? No nic nie zrobie. Wszystko inne jest cudowne i co tu marudzić?
Czekam na szybką akcję z Dracze w roli głównej... mam nadzieję, że Draco będzie typowym, seksownym, serialowym lekarzem, za którym wszystkie Panie lecą, a już zwłaszcza te ooo wiele starsze. No wiesz, o co mi chodzi. :D
W każdym razie, ja chce następny rozdział- tu i teraz. xd
Pozdrawiam, wykorzystaj dobrze tą końcówkę wakacji! Buziaki!
Takie luksusy tylko u M. B|
UsuńA ja Ci powiem, że ja to doskonale wiem i codziennie, każdego dnia, zastanawiam się, czy dam sobie radę i każdego dnia powątpiewam w swoje siły. Gdzieś jednak we mnie musi coś być, co nie da mi się tak łatwo poddać; dopóki będę miała siły, będę pisała.
Dramiony może, ale może, będą w kolejnym rozdziale.
Ha! Matka Hermiony w tym opowiadaniu to nie milutka pani stomatolog, tylko kobieta nie ukrywająca swojej niechęci do córki i jej magicznego świata.
Żebyście się nie przeliczyły. XD Nie wiem co jeszcze zrobię, Myślę, myślę i głowa mnie boli od tego myślenia.
Dziękuję!
M.
Kurczę, naoglądałam się wiadomości i od razu zaczęłam sobie wyobrażać jakieś problemy z samolotem podczas lotu... xd Podoba mi się, że Hermiona nie usiadła przy ścianie i nie zaczęła rozpaczać i pomstować na cały świat, tylko stara się ratować córkę. "Hermionowatość" i charakter Hermiony jak najbardziej zachowane :)
OdpowiedzUsuńKto wie, może jakiś atak terrorystyczny zafunduję Hermionie podczas lotu. :D
UsuńTak, dziękuję! Pierwsza osoba, która powiedziała, że "Hermionowatość" została zachowana.
M.
Jesteś świetna w długich i rozbudowanych opisach uczuć, myśli i tych wszystkich rozterek. Nie mój klimat, ale widać, że po prostu jesteś w tym genialna. :)
OdpowiedzUsuńSzkoda mi Sophie, ale pocieszam się tym, że dzięki pobytowi w Denver wreszcie "pewna Gryfonka" (bądź "pewna była Gryfonka") spiknie się z "pewnym Ślizgonem" (czy jak kto woli "pewnym eks Ślizgonem") i napawa mnie to wręcz radością (Tak wiem jestem nikczemna i okropna).
Czekam :)
<"nparta" zamiast "uparta">
http://zyje-dla-smierci.blogspot.com/?view=classic
Dziękuję. :) Chcę, żeby te opisy były jeszcze dłuższe, mimo że wiem, iż niektórzy nie lubią ich czytać, są one ważne.
UsuńHihi, tak, spotkanie Draco i Hermiony już niedługo. Postaram się jakoś fajnie to przedstawić.
Nie mogę znaleźć tego błędu. :(
M.
Biedna Sophie, Hermiona walczy, to mi się podoba. Ja też walczyłabym o życie córki, zrobiłabym wszystko co w mojej mocy. Robi się coraz ciekawiej. Życzę weny,
OdpowiedzUsuńWalczy, walczy i walczyć będzie. Czy wygra? Odpowiedź w mojej głowie.. :)
UsuńDziękuję.
M.
Te tajemnicze pyknięcia zaprzątają mi głowę:>. Wierzę, że Sophie wygra, nie możesz nam mówić, że będzie inaczej :D. Ach zawsze jak czytam o tym jak ktoś po długim czasie dotyka różdżki sama czuję przyjemne ciepełko - jestem nienormalna :D.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i życzę dużo weny! :*
pragnienia-naszego-serca.blogspot.com
Tajemnicze pęknięcia będą miały swoje rozwiązanie. :) Ale nic nie mówię!
UsuńCo do Sophie... No cóż, w mojej głowie jest już wszystko ułożone.
Dziękuję. :)
http://ice-and-fire-dramione.blogspot.com/ Zapraszam do mnie :)
OdpowiedzUsuńŻegnam z tym spamem. :)
UsuńWybacz M, ale ja też ci zaspamuje. :(
UsuńU mnie nowy, całkiem nowy rozdział, więc cię zapraszam.
Szczerze mówiąc to czekam na twoje teorie... XD
Cudownie piszesz, z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział :)
OdpowiedzUsuńDziękuję. :)
UsuńM.
M., wierz lub nie, ale po sprawdzeniu wszystkich maili, wiadomości i SMS-ów pierwszą kartą, którą otworzyłam, była strona blogspota z Twoim opowiadaniem. Cieszę się z tego rozdziału, ale czuję wielki, wielki, wieeeeeelki niedosyt. Za mało wszystkiego, halo, co to ma być? Ja chcę już akcję, a tu dupa. I teraz ciesz się człowieku z nowego rozdziału, jak przeczytałeś go w kilka minut!
OdpowiedzUsuńMyślisz, że jak zacznę wyć niczym wilk do księżyca, to przywołam Draco? Tak bardzo go chcę teraz, zaraz, tutaj, już, w trybie nał!!! Ale nie będę narzekać, bo jak się nie ma, co się chce, to się cieszy z tego, co się ma, a ja się cieszę, że jest rozdział i że wreszcie miałam jak go przeczytać (swoją drogą odcięcie się od internetu i telefonu było świetnym pomysłem, polecam gorąco, wyciszenie gwarantowane).
Hermiona z Sophie zmierzają do szpitala. Denver, nadchodzimy, łuhu! Mają ją wyleczyć, bo jak nie, to ręka, noga, mózg na ścianie, oko na widelcu. Potrafię zrobić krzywdę, wierz mi. Zastanawia mnie tylko, jak bardzo musiała się zmienić Hermiona (zewnętrznie), żeby nikt jej nie poznał. Łokej, okulary i te sprawy, ale nie z samych oczu człowiek jest zbudowany, c'nie? I te pyknięcia mnie denerwują, co to kurde jest? Na miejscu Hermiony już dawno bym się wściekła, jakby tak ktoś mi się cały czas teleportował pod nosem. Ale co ja tu będę swoje żale wylewać, rozdział dobry, ale ja chcę już Dramione, mamo, no! *jęki denerwującego dziecka* Proszę, proszę, proszę! Rusz tyłek i do pisania, ale już! Tak, to rozkaz, kurde.
Weny, słońce, i cudownych ostatnich dwóch tygodni wakacji. Oby z lepszą sierpniową pogodą, niż dotychczas :////
Wierzę, wierzę.
UsuńHej, hej, rozdziału mogło nie być, gdy wróciłaś, więc proszę się cieszyć!
Możesz wyć, ale czy przywołasz Draco, czy policję, to już zależy od tego, jak będziesz wyć. M. - ekspert. Specjalnie dla Ciebie spotkania Dramionów nie będzie w kolejnym rozdziale B| Hihi.
Ta, bo Ty mi coś zrobisz i ja sie Ciebie boję. Phi. xD Zrobię to, co zrobię.
Kobieta po porodzie, pracująca 24/24, matka, i co Ty od niej chcesz? No zmieniła się, wydoroślała, tak.
Do pisania na razie nie mam kiedy się zabrać. Powód? Podany w notce pod rozdziałem. :P
M.
tak bardzo współczuję hermionie, spadła na nią wielka tragedia, ale jak to ona nie panikuje i radzi sobie z problemem; wkurzył mnie szef hermiony! no proszę... gbur i najbardziej bezduszna istota; udusiłabym go gołymi rękoma.... czekam na draco :)
OdpowiedzUsuńPaniką Hermiona dużo nie zdziała. Wręcz sobie zaszkodzi. :)
UsuńJack być może jeszcze się pojawi, ale nie mam pojęcia w którym momencie.
M.
Ale dłuuugi :) widzę,mże zaczynają się zmiany, mam nadzieję, że mimo pesymistycznej zapowiedzi, te zmiany wyjdą jednak na lepsze.
OdpowiedzUsuńPrzepraszam, że tak krótko, ale dzieciaki czekają :P
Czekam na kolejny!
Hm, czy zmiany wyjdą na lepsze? Hermiona ma córkę chorą na białaczkę, więc nie wiem czy cokolwiek może wyjść na lepsze. :P
UsuńM.
Wszystko zapowiada się bardzo ciekawie. Generalnie nie przepadam za Dramione, które się dzieje w ich dorosłym życiu, ale Twoja historia mnie mocno wciągnęła i nie mogę się doczekać na kolejny rozdział. Mam nadzieję, że będziesz miała dużo weny, czego Ci serdecznie życzę. Dziękuje za komentarze na moim blogu (dramione-niku.blogspot.com
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ;)
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńNa twojego bloga weszłam dzisiaj rano i pochłonełam go na raz. Jest świetny, rozdziały długie i świetnie się je czyta.
OdpowiedzUsuńZapraszam do siebie, jest juz pierwszy rozdział: http://dramione-higway-to-heaven.blogspot.com/
JC
Na wstępie; ogromnie Cię przepraszam, że tak długo nie komentowałam; prawie miesiąc. Jest mi z tego powodu strasznie wstyd i naprawdę przykro.
OdpowiedzUsuńRozdział wyszedł Ci jak zawsze niesamowity. Bardzo mi się podobało to jak prezentujesz świat woków Hermiony. Twoje opisy sprawiają, że doskonale wczuwam się w akcję w rozdziale. W każdym rozdziale również, zawsze występuje nutka tajemniczości, ale i ogromny ból i smutek matki wiedzącej o tym, że jej córka jest bardzo chora, mimo wszystko walczy, nie poddaje się jest silna i wytrwała. Wierzy, że jej córka przezwycięży wszystko. Uwielbiam taką Hermionę, cóż, mimo wszystko to jest ta prawdziwa Hermiona.
Pozdrawiam Cię i życzę weny.
Charlotte Petrova
Bardzo dobry rozdział. :)
OdpowiedzUsuńPodoba mi się jak opisujesz przeżycia Hermiony i w ogóle jak wykreowałaś jej postać. Dzięki temu opowiadanie dużo zyskuje. Brakuje mi trochę Dracona, ale myśle, że już za chwilke go spotkamy. :D Pomysł z białaczką (choć kocham Sophi) był naprawdę dobry. Mam nadzieję, że z kolejnymi rozdziałami również się tak miło zaskocze. :)
Pozdrawiam Voldemort
Rozdziały są meeeeeegaaaaaaaaa ;) Kocham <3333 Życzę weny !! :p
OdpowiedzUsuńMój komentarz nie będzie zbyt obszerny, ale to tylko ze względu na godzinę.
OdpowiedzUsuńRozdział czytało się strasznie przyjemnie, zdążyłam zapomnieć, dlaczego tak chętnie odwiedzałam Twojego bloga, ale sobie przypomniałam:) Fajnie, że nie było krótko i nudno - wszystkie sytuacje i wydarzenia opisałaś w tak ciekawy i interesujący sposób, że mogłabyś opisywać nawet godzinne mielenie kawy przez Hermionę, a i tak by mnie to zaciekawiło. Oczywiście szkoda mi Sophie, nie lubię, kiedy krzywda dzieje się dzieciom, ale w opowiadaniach tego brakuje i dobrze, że wykorzystałaś tak realny pomysł, jakim była choroba małego dziecka. Te pyknięcia... podejrzewam oczywiście (logicznie) jakiegoś czarodzieja, albo kogoś z jej przyjaciół, albo (!) Dracona:) Zapomniałam już, gdzie on pracował, więc może jednak pracuje w szpitalu, do którego zmierza Hermiona? Wybacz mi te niedopatrzenia, większość rzeczy wyleciała mi z głowy.
Jutro zabiorę się (z chęcią!) za resztę rozdziałów i dziękuję za tak piękną i pasjonującą historię!
Buziaki:*
Co to za pyknięcia?! :D
OdpowiedzUsuńJack to kutas - przepraszam, i mam nadzieję, że Hermiona nigdy go już nie spotka. Cieszę się, że wszystko udało jej się załatwić i leci już do Denver! :) .
Panna T.
Dobrze, że Hermiona ma te pieniądze. Byłoby jej o stokroć trudniej bez nich. Przynajmniej o jeden problem mniej. Faktycznie dobrze, że ta lekarka z nimi leci. Dodaje im otuchy. Te pyknięcia są bardzo intrygujące. Nie pisałabyś o nich gdyby nie miały znaczenia. Tylko co oznaczają? Niezmiernie się cieszę, bo w następnym rozdziale będzie zapewne tak długo przeze mnie wyczekiwane spotkanie Hermiony i Draco.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Kate
#MagiczneSmakołyki #PieprzneDiabełki
OdpowiedzUsuńW takich chwilach cieszę się, że Hermiona jest bohaterką wojenną i ma stos galeonów w skrytce. Szkoda tylko, że to na chorobę dziecka, ale mam głęboką nadzieję, że to leczenie w Denver przyniesie zamierzony skutek. Jestem pod ogromnym wrażeniem spokoju Sophie. To taka mądra dziewczynka. Ta lekarka zrobiła dla mnie bardzo pozytywne wrażenie. Sposób, w jaki przejęła się małą i to, że zechciała pomóc Hermionie, no po prostu wow. Dodatkowo Hermiona może liczyć na Ruby i swoich byłych już współpracowników. A tak na marginesie: nieźle nagadała szefowi. Należało mu się!
Zastanawia mnie to przewidzenie na Pokątnej. Czyżby ktoś za nią szedł? Ciekawe, ciekawe...
Pozdrawiam
Arcanum Felis
PS. Na bloga trafiłam dzięki Akcji komentatorskiej „Magiczne Smakołyki”.