Zapraszam na mojego nowego bloga: 'Sięgając gwiazd' na pierwszy rozdział! Mam cichą nadzieję, że będziecie mi towarzyszyli również tam.
„Można oczy zamknąć na rzeczywistość, ale nie na wspomnienia.”
14 lis 2017
13 paź 2017
Nowe opowiadanie — „Sięgając gwiazd”.
Cześć!
Od
mojego ostatniego tu posta, a dokładniej zakończenia „Niewolników własnych
wspomnień”, minęły ponad cztery miesiące. Nie sądziłam, że zniknę na tak długo,
bez publikacji swoich tekstów (oprócz tych na Katalogu Granger, gdzie jestem administratorką).
Może po prostu potrzebowałam trochę... odpocząć? Zebrać myśli, zastanowić się
nad tym, kim jestem i czego chcę. Ten czas, a w szczególności ostatni miesiąc,
były dla mnie niezbyt łaskawe; mam nadzieję, że chociaż u Was było trochę
lepiej i że jak najwięcej się uśmiechacie — to najważniejsze, pamiętajcie! Jak
słyszę codziennie w tramwajach i autobusach, którymi poruszam się po mieście: „Uśmiech
otwiera drzwi — nie tylko te w MPK!”. Jedno zdanie, a jak może poprawić humor.
:)
Ze
względu na ostatnie wydarzenia zaistniała we mnie jakaś potrzeba, by przelać
swoje myśli w słowa, a więc… ostatecznie wracam! Chociaż głupio to zabrzmi, to
czuję się, jakbym przebyła jakąś długą podróż i teraz mogła się wreszcie
zatrzymać, odpocząć. Dobre uczucie, polecam.
Z
czym wracam? Z opowiadaniem „Sięgając gwiazd”. Mam nadzieję, ze opis się Wam
spodoba i wpadniecie na bloga, by przeczytać to, co udało mi się tam wymyśleć.
Ja jestem trochę z siebie dumna — powroty są zazwyczaj dla mnie trudne, ale ten…
ten chyba mogę zaliczyć do tych udanych. Zapraszam Was do zapoznania się z
krótkim opisem, a nuż widelec zostaniecie ze mną, ponownie, na dłużej.
Jest
rok 1999. Voldemort zginął z rąk Harry’ego Pottera, ale niebezpieczeństwo nadal
czai się na każdym kroku — pozostali śmierciożercy jednoczą się, by zemścić się
za śmierć swego Pana. Wojna wcale się nie skończyła… wręcz przeciwnie, dopiero
się zaczęła.
Za czym marzysz? Za czym
tęsknisz? Za czym płaczesz?
Hermiona
dobrze wie, że do szczęśliwego zakończenia jeszcze długa droga. Razem z resztą
Zakonu Feniksa stara się strzec porządku, ale zło nadal sieje zamęt, którego
nikt nie potrafi powstrzymać. Dnie poświęca na analizowaniu strategii, a noce
na opłakiwaniu zmarłych. Nie ma czasu na pokazywanie swojej żałoby, ale mimo to
twarze poległych w bitwie o Hogwart wciąż majaczą w najgorszych koszmarach
pokazując, jak wiele zostało stracone na
marne. Nieoczekiwanie do Zakonu Feniksa dołącza kolejna, najmniej spodziewana
osoba. Osoba, która straciła wszystko i nie ma już nic do zaryzykowania.
Marzenia
— nie ma na to miejsca w świecie pełnym chaosu, pochłoniętym walką, toczącą się
każdej nocy. Hermiona odkrywa jednak, że chociaż świat dla wielu osób się
skończył, jej wciąż istnieje. I nikt nie powstrzyma jej przed sięgnięciem
samych gwiazd.
Jesteś wreszcie
szczęśliwa?
Jesteście
chociaż trochę zaciekawieni? Mam nadzieję, że tak! Planuję kilka ciekawych
wydarzeń, trochę zwrotów akcji, złamanych serc i… samotności po śmierci najbliższych.
A przede wszystkim — bohaterowie nawet w trakcie wojny sięgną gwiazd, co ja postaram się jak najlepiej pokazać.
A
teraz… napiszcie, co tam u Was słychać, jak w życiu, w szkole/na studiach.
Bardzo, ale to bardzo, stęskniłam się za publikowaniem, dlatego zapraszam Was
do zostawiania swoich opinii i pisania, co tam ciekawego działo się u Was.
Czekam niecierpliwie i przesyłam mnóstwo buziaków.
Trzymajcie się ciepło, do zobaczenia!
M.
10 lip 2017
„Zanim się rozstaniemy” — część 1
Paryż, 21:00
Nigdy nie biegła tak szybko.
Mijała po drodze wiele osób, potrącając ich, ale nie miała nawet czasu krzyknąć
głupiego „przepraszam!”, w końcu była już tak bardzo spóźniona. Wewnątrz czuła
przerażenie. Nie wiedziała, że w jeden dzień jej życie może zmienić się o sto
osiemdziesiąt stopni — gdyby wiedziała, nigdy nie podjęłaby decyzji, na którą
ostatecznie się zdecydowała. Myśl o tym, co mogła stracić, była zbyt
przerażająca, by mogła być prawdziwa. Powoli zaczynało brakować jej tchu, a w
gardle czuła suchość; nie poddawała się jednak, wciąż kurczowo trzymając się resztek
wiary. Zbiegła po schodach, przeskakując co dwa stopnie, jakby miało jej to
pomóc w zdążeniu na czas. W międzyczasie potknęła się o leżącą na posadzce szklaną
butelkę, głośno przeklinając. Z rąk wypadł jej portfel, ale miała przecież
bilet, to było najważniejsze, więc dalej gnała przed siebie.
— Hej, zaczekaj, zgubiłaś coś!
— krzyknął ktoś z tyłu, jednak Hermiona biegła, nie zatrzymując się, mimo
nawoływań jakiegoś mężczyzny. U szczycie kolejnych schodów zobaczyła wchodzącą
na pokład stewardessę, który rozejrzała się wokół i zaczęła zamykać przejście
do samolotu.
— Nie, nie, nie! — mruknęła do
samej siebie, zaczynając zbiegać na dół. Ignorowała spadający z ramion płaszcz,
myśląc tylko o tym, by jeszcze chwilę na nią zaczekali. Była już tuż przy
wejściu, gdy drzwi ostatecznie się zamknęło. Stanęła w miejscu, schylając się i
próbując złapać oddech. Straciła szansę na powrót do domu na odpowiednią
godzinę.
— Nie…
Hermiona usiadła na ławce,
stojącej niedaleko, i oparła ręce o kolana. Rytm jej serca nadal był
przyspieszony; usiłowała uspokoić oddech, ale w tej chwili było to niesamowicie trudne. Jeszcze nigdy tak bardzo się nie spieszyła, jednak mimo to zawiodła.
Jej idealne życie kolejnego dnia miało runąć i zdawała sobie sprawę z tego, że
wina leży tylko i wyłącznie po jej stronie. Nie dała szansy ich miłości, zniszczyła coś, co tak
skrzętnie budowali przez ostatnie lata. Poczuła w oczach piekące łzy. Zagryzła
wargi, jakby miało to zatrzymać falę bezradności i wściekłości, jaka zaczęła
się w niej rodzić. Miała ochotę zacząć wrzeszczeć, ale ten krzyk pozostał
niemy, nie wydostał się z gardła. Była tylko ogłuszająca cisza, która
zabrała ze sobą ostatnią nadzieję.
— Chyba coś zgubiłaś. — Usłyszała
nad sobą głos kogoś nieznajomego. Podniosła wzrok do góry i dostrzegła mężczyznę,
który wyciągał w jej stronę dłoń z portfelem, należącym do niej. Widocznie on
też spóźnił się na swój samolot, bo podobnie jak ona trzymał w dłoniach
bilet. Wyglądał na kilka lat starszego. Hermiona odwróciła się w jego stronę i westchnęła,
poirytowana swoją nieostrożnością. Ukradli jej już torebkę, a teraz mogła
zgubić swoje ostatnie pieniądze, których, notabene, nie było
zbyt wiele.
— Dziękuję — odparła, posyłając
w jego stronę wymuszony uśmiech. Zdecydowanie nie miała powodów do radości. Nie
wtedy, gdy jej życie kolejnego dnia mogło się zburzyć.
Wstała z ławki, kurczowo
ściskając w dłoni pognieciony już bilet na samolot. Na samolot, który już odleciał,
a wraz z nim szansa na kontynuowanie, w swoim mniemaniu, szczęśliwego życia. Tak naprawdę nie potrzebowała do szczęścia wiele; wystarczało jej poczucie, że jest dla kogoś najważniejszą osobą i że bez niej świat przestanie istnieć. Marzyła o miłości jak z komedii romantycznej, a tymczasem na nią przypadł słaby dramat. Nie podobało jej się takie rozdanie roli, nie tego oczekiwała, gdy mama opowiadała jej o czekającym gdzieś na nią księciu z bajki.
Stanęła w miejscu, kilka metrów od siedzącego na ławce mężczyzny, który
przyglądał się jej z pewnym zaciekawieniem. Byli jednymi z kilku osób, które
jeszcze znajdowały się na lotnisku. Większość udała się do hoteli z racji tego,
że do samego rana nie kursowały już żadne samoloty. Może w takiej sytuacji nie tylko ona straciła szansę na coś ważnego? Może ktoś przechodził przez coś jeszcze gorszego? Kiedy kilkanaście minut wcześniej w informacji dowiedziała się o złych warunkach pogodowych, nawet nie brała pod uwagę faktu, że odprawa może się przeciągnąć i może nie zdążyć na ten ostatni samolot. Była pewna swego do samego końca.
Hermiona włożyła odzyskany
portfel do kieszeni płaszcza, jakby miało jej to w czymś pomóc; tak naprawdę w
portmonetce miała tylko kilka drobnych, więc równie dobrze mogłaby wyrzucić ją
do kosza. Ostatnie pieniądze wydała na bilet, próbując, jak zwykle w ostatniej
chwili, ratować jeszcze swój związek. Teraz jednak szansa na zawsze przepadła i
musiała pogodzić się z porażką. Przecież nie mogła zawsze wygrywać. Porażki
były czymś, co było pokazywało, jakie naprawdę jest życie — nie zawsze
kolorowe, ale też bezduszne, nie dające możliwości naprawienia popełnionych
błędów. Poddawanie się nie było w jej stylu, bo zawsze do końca próbowała się
ratować, chwytać ostatnich desek ratunku, ale tym razem nawet to zawiodło.
Zapominając o siedzącym gdzieś
za nią nieznajomym mężczyźnie, ruszyła przed siebie, nie mając nawet
konkretnego celu. Dopiero kiedy zauważyła siedzącą w informacji starszą
kobietę, obudziła się w niej nikła nadzieja, że może jeszcze nie wszystko
zostało zaprzepaszczone. Hermiona ruszyła w stronę okienka, modląc się o cud, dobrze wiedząc, że tylko to może ją uratować.
— Przepraszam, wie pani, czy mając
ten bilet mogłabym wylecieć z innego lotniska do Londynu? Bo dowiedziałam się,
że to lotnisko lada moment będzie zamknięte… mogłaby mi pani pomóc?
— Tak, panienko, to był ostatni
samolot w tamtą stronę i niestety w tym terenie zostały odwołane wszystkie loty,
nie tylko na naszym lotnisku. Kolejny samolot dopiero nad ranem, o ile naprawdę
zmieni się pogoda, więc proszę przyjść tu jutro.
— Nie, nie… Musi być jeszcze
jakiś samolot, jest dopiero dziewiąta!
— Przykro mi, złe warunki
pogodowe… Chciałabym pani pomóc, ale niestety nic na to nie poradzę — odparła,
uśmiechając się lekko, jakby chciała pocieszyć Hermionę. Pokiwała wolno głową,
próbując się pogodzić z tą informacją. Przeklęła po raz kolejny tego wieczora;
to było tak do niej niepodobne! Zawsze miała nad wszystkim kontrolę, a tym
razem czuła, że wszystko wymyka się z jej rąk. Może gdyby nie zawsze otrzymywała to, czego pragnie, porażka tak bardzo by nie bolała.
Nie mając konkretnego celu ruszyła
w stronę ogromnych drzwi, aby wyjść z budynku. Musiała gdzieś spędzić noc, a w
tak ogromnym mieście znalezienie taniego noclegu było praktycznie niemożliwe,
więc nie wiedziała, gdzie tak właściwie może się podziać. Mogłaby iść
pospacerować po mieście, ale tak proste poddawanie się nie było w jej stylu,
zawsze nawet wtedy, gdy wszystko zawiodło, próbowała szukać nowych rozwiązań. W
jej sytuacji mogło być to trochę problematyczne — nie miała torebki, w której
było większość jej rzeczy, nie zostało jej również zbyt wiele pieniędzy. Nadal
trzymała w dłoni pognieciony bilet, ale tak czy inaczej nie miała już z niego użytku.
Roześmiała się, kiedy uświadomiła sobie w jak beznadziejnym położeniu tak
naprawdę się znajduje. Mijając kosz na śmieci wyrzuciła kawałek papieru, dobrze
zdając sobie sprawę z tego, że już się jej do niczego nie przyda.
Wyszła przed budynek. Chłodne
powietrze uderzyło ją w twarz, dzięki czemu od razu się orzeźwiła. W tym
momencie żałowała, że nie miała ze sobą rękawiczek — nadszedł listopad, więc
noce były o wiele chłodniejsze niż dnie. Mimowolnie skuliła się, obejmując
ramionami, by choć trochę się ogrzać. Póki była na lotnisku zimno jej nie
przeszkadzało, ale kiedy wyszła na zewnątrz… zdecydowanie wolałaby zostać w
środku.
Hermiona nagle poczuła, że ktoś
się jej przygląda. Zmarszczyła brwi i powoli spojrzała w bok, czego od razu
pożałowała. Miała ochotę jak najszybciej uciec z tego miejsca, ale patrząc na
to, że miała do wyboru tylko ciemną uliczkę, zrezygnowała. Zacisnęła wargi,
modląc się, by jej nie rozpoznał. Nie miała ochoty na wzajemne dogryzanie sobie
— ten dzień i tak był dla niej mało łaskawy, a spotkanie z nim tylko wszystko
by pogorszyło.
— Hermiona Granger, sama, w
Paryżu, wieczorem. — Usłyszała obok siebie kpiący, niegdyś znienawidzony głos.
Westchnęła, odwracając się w kierunku, z którego dochodził dźwięk. Mogła
przypuszczać, że on nie zmarnuje okazji na przepychankę słowną.
— Draco Malfoy, okropnie miło cię znowu spotkać.
Malfoya widziała ostatnio kilka
miesięcy temu, gdy minęli się na korytarzu w Ministerstwie. Niby przypadkiem
potrącili się ramionami, ale nie zwrócili na siebie większej uwagi. Mieli
wspólne wspomnienia — jednak były to tylko i wyłącznie złe wspomnienia. Podczas
nauki w Hogwarcie darzyli siebie silną nienawiścią, bez żadnego konkretnego
powodu, po prostu tak musiało być, z reguły. Wzajemne dogryzanie sobie stało
się wówczas czymś normalnym; nie potrafili inaczej funkcjonować, jeśli chodziło
o tą znajomość. Oboje nie wyobrażali sobie siebie rozmawiających jak normalni
ludzie.
Hermiona głośno się roześmiała,
gdy zorientowała się, kto stoi naprzeciwko niej i jak ta sytuacja wygląda z
boku. Ten dzień był prawdziwą katastrofą, a w dodatku teraz musiała spotkać
kogoś, kto był ściśle związany z gorszą stroną jej przeszłości. Po zakończeniu wojny
nienawiść, która była między nimi, przerodziła się w obojętność: on nie wchodził jej w drogę, a ona
jemu. On gdzieś wyjechał, podobno krążąc po świecie w poszukiwaniu zbiegłych
śmierciożerców, a ona została, pracując w Ministerstwie Magii i co jakiś czas
udając się za granicę w delegacje. Oboje zachowywali się tak, jakby sześć lat
nauki w Hogwarcie nigdy nie miało miejsca; jakby rzucane wyzwiska były jedynie
wyimaginowanym obrazem wyobraźni, a nie czymś, co zdarzyło się naprawdę.
— Co Granger robi o tej porze
na lotnisku? — zapytał, opierając się o ścianę.
Kobieta zmarszczyła brwi, nie
wiedząc, czego powinna oczekiwać, ani jak tak właściwie odpowiedzieć na zadane
pytanie. Szukała w jego zachowaniu podstępu — przesadzała. Analizowała każdy
jego ruch, jakby zaraz miało stać się coś strasznego. Zapomniała, że nie byli
już w szkole, a tylko spotkali się przypadkowo na dworcu po kilku latach mijania
się bez słowa na korytarzach Ministerstwa. Draco Malfoy był dla niej obcą
osobą, z którą dzieliło ją tylko kilka epizodów z przeszłości i miała nadzieję,
że to spotkanie również będzie jedynie krótką, nieznaczącą rozmową. Nie mogła
przecież wiedzieć, że ta jedna noc, to jedno, przypadkowe spotkanie, zmieni w
jej życiu wszystko.
— Pewnie czekam na samolot. Właśnie
odleciał ostatni do Londynu i do rana już żadne nie kursują ze względu na
warunki pogodowe — odparła spokojnie. Nie miała ochoty stać w jego obecności i
nagle ciemna uliczka przestała być tak przerażająca. Wolała cokolwiek, niż
rozmowę z nim. Zachowywała się
dziecinnie, bo ciągle patrzyła na ich znajomość przez pryzmat przeszłości, a od
tamtych wydarzeń minęło przecież tyle lat.
Hermiona Granger pogubiła się w
swoim życiu, choć uparcie chciała przekonać samą siebie, że wcale tak nie jest. Żyła w związku, który mimo że jej nie satysfakcjonował, chciała w dalszym ciągu w nim trwać. Dzięki niemu zyskała poczucie bezpieczeństwa i zawsze wiedziała, że ma dokąd wrócić. Praca w Ministerstwie Magii okazała się przykrym obowiązkiem, wypełnianym tylko po to, by nie mieć wyrzutów sumienia. Wciąż jej czegoś brakowało, mimo że na pierwszy rzut oka miała wszystko, czego tylko można było zapragnąć.
— Zapomniałaś, że jesteś
czarownicą i możesz się teleportować?
— Malfoy, naprawdę nie muszę ci
się z niczego tłumaczyć, więc jeśli możesz, zostaw mnie w spokoju. Twoje
towarzystwo jest ostatnim, czego dzisiaj potrzebuję.
— Zaraz zrobi mi się przykro.
— Mam udawać, że się tym
przejmuję? — zapytała, podnosząc do góry brew. Prowadzili rozmowę, jak
normalni, dorośli ludzie, jednak Hermiona czuła się niekomfortowo w jego
towarzystwie. Wolała samotność lub towarzystwo osób, którzy coś dla niej
znaczyli. Odepchnęła się od ściany budynku, zaczynając iść wzdłuż ulicy.
Panowała na niej ciemność, co trochę ją obawiało, ale przecież nie mogło stać
się nic strasznego.
Draco patrzył na oddalającą się
sylwetkę kobiety. Sam nie wiedział, czemu postanowił powiedzieć coś w jej
kierunku. Równie dobrze mógł udać, że wcale jej nie zauważył, a mimo to podjął
inną decyzję. Perspektywa spędzenia samotnej nocy, w centrum, nie była dla
niego czymś zadowalającym — nie lubił być sam. A fakt, że z Hermioną
Granger miał wcześniej kontakt, popchnął go do podjęcia rozmowy. Miał jakąś
niewielką nadzieję, że ta noc nie będzie tak zła, jak podejrzewał, a
towarzystwo kogokolwiek mogłoby mu
jakoś w tym pomóc. W ostatnim czasie doskwierała mu samotność, brakowało mu
kogoś, kto był dla niego ważny, chociaż sam nie chciał tego przed sobą
przyznać. Udawał, że ma dobre życie.
Miał ochotę głośno się
roześmiać, gdy zauważył, że kobieta na widok idących naprzeciwko niej kilku,
głośno zachowujących się mężczyzn, zaczyna się cofać. Podniósł swoją torbę z
ziemi i ruszył w jej kierunku. Pomyślał, że zachowuje się jak bohater, ratujący
damę serca z opresji. W kolejnej chwili zastanowił się, co tak właściwie wyprawiał,
ale było już za późno; znajdował się już za kobietą i mógł tylko improwizować.
— Kochanie, miałaś na mnie
poczekać — powiedział trochę głośniej niż powinien, podkreślając słowo
„kochanie”. Hermiona podskoczyła, czując dłonie Malfoya na swojej talii. Grupka
mężczyzn zarechotała; jeden z nich puścił oczko w stronę Draco, podnosząc kciuk
do góry.
— Wybacz — odparła mocno.
Szli w ciszy, objęci; z boku
wyglądało to tak, jakby byli naprawdę dobraną parą. W Hermiony głowie kotłowało
się milion myśli, począwszy od wściekłości na Malfoya, kończąc na… również
wściekłości na Malfoya. Przyspieszyła kroku, chcąc jak najszybciej dotrzeć do
końca uliczki, więc idący przy jej boku Draco, zrobił to samo. Nie chciała już
teraz wszczynać kłótni patrząc na to, że spotkani wcześniej mężczyźni wciąż ich obserwowali. W końcu znaleźli się na skrzyżowaniu — Hermiona wyrwała
się z uścisku Draco, patrząc na niego ze złością.
— Nie musiałeś mnie ratować,
poradziłabym sobie sama! — krzyknęła, mrużąc oczy.
— Nie wątpię, że poradziłabyś
sobie z trzema, dwa razy od ciebie większymi, facetami — odparł, ironicznie się
uśmiechając. — Widzę, że masz plany na tą noc?
— Moimi planami jest szybkie
znalezienie transportu do Londynu. Malfoy… — zaczęła, gdy coś sobie
uświadomiła. Być może jej dawny wróg mógł być jej jedynym ratunkiem. Policzyła
w myślach do pięciu, chcąc się uspokoić. — masz różdżkę, prawda?
Uśmiech na jego twarzy nie był
czymś, czego się spodziewała. Pokiwał przecząco głową; tak bardzo chciało mu
się śmiać na widok jej zawiedzionej miny! Był to obraz, który bardzo poprawił
mu humor i zaczął się cieszyć, że ruszył za kobietą. Przynajmniej miał jakieś
zajęcie i nie stał bezczynnie pod lotniskiem, a mógł się z nią przez jakiś czas podroczyć.
— Myślisz, że gdybym miał
różdżkę, to czekałbym jak jakiś mugol na samolot, zamiast się teleportować?
Hermiona westchnęła, zaciskając
oczy. Nie mogło przecież być aż tak źle, musiało być jakieś wyjście z tej
sytuacji. Spotkanie Malfoya nie było przypadkiem, mocno w to wierzyła. W końcu przypadki nie istnieją, prawda?
22:00
Siedzieli na krawężniku, nie
odzywając się do siebie przez dłuższy czas. Każde było pochłonięte swoimi myślami,
więc nie chcieli sobie przeszkadzać. Hermiona miała około
dziesięciu godzin, by dostać się z powrotem do Londynu. Nie miała pojęcia jak
to zorganizować, bo jej jedyny środek transportu — samolot — nie zapewniał jej
dotarcia do domu na czas. Po raz kolejny tego wieczora westchnęła, zwracając na
siebie uwagę Malfoya.
— Moja różdżka przez przypadek
została przełamana, więc sama wiesz, że nie nadaje się do niczego — powiedział,
jakby chcąc się usprawiedliwić.
— A mi ukradli torebkę, w której
akurat wtedy chwilowo trzymałam różdżkę.
Opuściła głowę, czując pod
powiekami wzbierające się łzy. Nie chciała, żeby Malfoy widział ją w chwili
słabości.
— Słuchaj, Granger, możesz tu
siedzieć i się załamywać, ale możemy też znaleźć ci jakiś transport do domu,
skoro jest to dla ciebie takie ważne. Mam w portfelu czterdzieści funtów,
spróbujmy złapać taksówkę.
— Malfoy, nie udawaj głupiego.
Za czterdzieści funtów nigdzie nie dojadę.
— A gdybym powiedział, że
możliwe, że kilka ulic dalej mieszka mój przyjaciel…? Dalej będziesz mnie miała
za głupiego?
— Czemu nie powiedziałeś
wcześniej?! — krzyknęła Hermiona, zrywając się z miejsca. W jej oczach pojawiło
się coś na kształt szczęścia i ogromnej nadziei, że jeszcze nie wszystko
zaprzepaszczone.
— Zanim jednak pójdziemy,
musimy zawrzeć chwilowy sojusz — powiedział mężczyzna, ignorując jej
wcześniejsze pytanie. Hermiona spojrzała na niego z powątpiewaniem, unosząc
prawą brew do góry.
— Jeśli to ma mi pomóc… w
porządku. Możemy zawrzeć sojusz. — Hermiona wyciągnęła w kierunku Malfoya dłoń.
Po chwili namysłu ujął ją.
Czy Hermiona miała obawy? Oczywiście, że tak. Nie
do końca wiedziała, czy powinna wierzyć w dobre intencje Draco Malfoya, bo,
jakby nie patrzeć, ich wspólna przeszłość niosła za sobą wiele sprzeczności.
Kątem oka czujnie obserwowała mężczyznę, jego ruchy, próbując znaleźć w nich
coś niepokojącego.
Zmienił się — z charakteru
jeszcze nie wiedziała w jakim stopniu, ale w wyglądzie było widać dużą zmianę.
Gdyby nie spotykała go przypadkiem raz na jakiś czas, teraz nie poznałaby go.
Rysy jego twarzy znacznie się wyostrzyły, a na twarzy dostrzegła delikatny
zarost. Niewiele pozostało w nim z chłopca, jakim był jeszcze w Hogwarcie.
Minęło jednak kilka lat od zakończenia szkoły, więc w każdym zaszły jakieś
zmiany, u niektórych większe, u części mniejsze. Nie dało się ukryć, że wojna
odcisnęła piętno na wszystkich; na jednych mniej, na innych z kolei bardziej.
Wspomnienia poległych wciąż pulsowały w głowie. Obrazy zniszczeń pojawiały się
w najgorszych koszmarach, a krzyk torturowanych odbijał się echem w myślach. W
życiu tych, którzy przeżyli tą rzeź, już na zawsze coś się zmieniło. Zaczęto
inaczej patrzeć na swoje istnienia; czerpać trochę więcej radości ze zwykłych
rzeczy, cieszyć się z każdej minuty, spędzonych w gronie najbliższych — właśnie
tego nauczyła wojna. Uświadomiła ludziom, by cenić wszystko, co posiadają.
— Potrzebujemy więc metra —
odezwał się Malfoy, wyrywając Hermionę z zamyślenia. — Nie mamy czasu iść na
pieszo, więc najszybciej będzie pojechać. Uratuje twoje życie i zostanę
bohaterem. Myślisz, że trafię na okładkę „Czarownicy”?
— Jak odstawisz mnie do domu na
czas to obiecuję, że szepnę Lunie kilka słów — powiedziała Hermiona, wkładając
zmarznięte dłonie do kieszeni płaszcza. Marzyła o łyku czegoś ciepłego, ale
ważniejszy od potrzeby ocieplenia się był powrót do domu. Draco ruszył przed
siebie, nawet nie sprawdzając, czy kobieta za nim idzie.
Rozmawiali jak dwójka
normalnych ludzi. Jakby wcale nie dzieliło ich dziesiątki wypowiedzianych złych
słów i jakby na ten jeden wieczór stali się dla siebie nieznajomymi, którzy
dopiero co zaczynają się poznawać. Draco i Hermiona tej nocy pomyśleli, że w
złych chwilach dobrze jest mieć kogoś, do kogo można się odezwać. To prawdziwe
szczęście.
Los trochę z nich kpił. Nikt
nie spodziewał się przecież, że w centrum Francji spotkają się dawni wrogowie,
którzy w tej chwili będą prowadzili w
miarę zwyczajną rozmowę. A jednak, znaleźli się na tym samym lotnisku, o
tej samej godzinie, gdy odleciał samolot, którym oboje mieli dostać się do
Londynu. Tak, los zdecydowanie sobie żartował i wszystko wskazywało na to, że
miał to być dopiero początek ich wspólnej przygody.
— Błagam, nie mów, że zaraz
ucieknie nam metro, nie mam siły znowu biec… — mruknęła Hermiona, widząc stojący
już pojazd. Mieli do pokonania bramki i ruchome schody, a byli jeszcze tak
daleko.
— Zaraz ucieknie nam metro —
odparł, obserwując z satysfakcją wyraz twarzy kobiety. — Lepiej się pospiesz,
albo odjadę bez ciebie.
Odwrócił się i zaczął biec, nie
czekając na Hermionę. Kobieta mruknęła coś ze złością pod nosem i poszła śladem
mężczyzny — ruszyła w pościg za uciekającym czasem. Mogła jeszcze go nadrobić,
nadal była jakaś szansa, więc nie zamierzała się poddawać, chociaż wcześniej
myślała, że jest na straconej pozycji. Jej wybawieniem okazał się Malfoy. Pokonali schody, przeskakując co
kilka stopni. Do metra wpadli w ostatniej chwili, wtedy, gdy zamykały się
drzwi. Mężczyzna, siedzący niedaleko, uśmiechnął się na ich widok i wrócił do
czytania gazety. Granger nie widziała nic śmiesznego w tym, że zdążyli w
ostatniej chwili.
Hermiona głośno sapała,
usiłując unormować swój oddech. Czuła w gardle suchość i marzyła o łyku wody.
Widząc jednak na końcu wagonu mężczyznę, sprawdzającego bilety, od razu ode
chciało jej się pić. Nie chciała, żeby wyglądało to nienaturalnie, więc powoli
wyprostowała się, niby przypadkiem nachylając się w stronę Malfoya, stojącego
po przeciwnej stronie.
— Malfoy, czy masz bilety? —
zapytała cicho Hermiona, uśmiechając się i próbując nie wzbudzać podejrzeń.
Draco przeklął, widząc zbliżającego się kontrolera.
— Chodź za mną i zachowuj się naturalnie
— odparł, chwytając rękę kobiety. Oczywiście, że zapomniał o biletach. Ten plan
był zbyt doskonały, by mógł się powieść. Zaczęli iść w przeciwnym kierunku od
sprawdzającego, a każde z nich modliło się tylko, by metro za chwilę się
zatrzymało. Widocznie jednak los po raz kolejny nie był dla nich łaskawy, bo
okazało się, że kolejny przystanek jest nieco dalej niż zwykle. Fakt, że w
pojeździe było mało ludzi, nie był dla nich sprzyjający.
— Przepraszam, niech państwo
poczekają, sprawdzę bilety i pójdziecie dalej.
Usłyszeli za sobą męski głos.
Hermiona spojrzała się na Malfoya, zastanawiając się, czy w jakiś sposób uda mu
się uratować ich z opresji — w końcu to on tego wieczora miał być bohaterem i
liczyła na jego kreatywność. Draco pokiwał głową w stronę kontrolera, sztucznie
się uśmiechając, a później zrobił coś, na co Granger zdecydowanie nie była
przygotowana; pociągnął ją za rękę i zaczął biec w stronę końca pojazdu.
Liczył, że może starszy pan nie będzie miał tylu sił w nogach, by ruszyć za
nimi w pościg, ale zdecydowanie się przeliczył, bo już po chwili w całym metrze
rozległ się krzyk mężczyzny. Nawoływał, żeby się zatrzymali, albo inaczej
wezwie policję, ochronę… i kogo tylko mogli zechcieć.
Dziwnym trafem, po raz pierwszy
tego dnia, uśmiechnęło się do nich szczęście — metro zaczynało zwalniać co
oznaczało, że już zaraz miał być kolejny przystanek. Hermiona, ciągnięta w
dalszym ciągu przez Malfoya, w myślach stwierdziła, iż jeśli tylko wydostaną
się z tego miejsca, udusi go gołymi rękami. Tego dnia biegała więcej, niż przez
całe swoje życie, co zdecydowanie nie było dobre dla jej psychiki, a przede
wszystkim kondycji. Co za dużo to niezdrowo — jak mawiała jej babcia. Hermiona
zgadzała się z nią w tym przypadku w stu procentach, chociaż w wielu innych
sprawach miały kompletnie różne zdania.
Pojazd stanął, kiedy akurat
znajdowali się już przy ostatnim wyjściu. Wypadli z metra i nie zatrzymując
się, wciąż biegli przed siebie. Hermiona odwróciła się i zauważyła
wymachującego rękami mężczyznę, który coś krzyczał w ich stronę, jednak w tym
całym zamieszaniu nie zrozumiała ani jednego słowa. Jej serce biło trzy razy
szybciej niż normalnie, czuła, że jeszcze chwila, a przewróci się i już więcej
nie podniesie. Trzymała się na nogach tylko i wyłącznie dzięki, a nie chciała
tego przed samą sobą przyznać, Malfoyowi. Pobiegli w stronę ruchomych schodów i
w końcu, zdyszani ciągłą ucieczką, wypadli na zewnątrz. Jeszcze przez chwilę
szli szybszym krokiem, chcąc mieć pewność, że kontroler nie będzie dalej za
nimi iść, jednak gdy znajdowali się już całkiem daleko, zwolnili. Skręcili w
boczną uliczkę, dopiero zdając sobie sprawę z jednego faktu — wciąż trzymali
się za ręce.
Hermiona zaczerwieniła się i
trochę zbyt gwałtownie wyrwała rękę z uścisku mężczyzny. I zrobiła coś, co
wydawało jej się w tej chwili najlepsze. Zaatakowała, wciąż zawstydzona zbyt
bliskim kontaktem. Może kiedyś łączyła ich nienawiść, ale teraz byli dla siebie
tylko nieznajomymi, którzy zaczęli poznawać się w nocy na ulicy Paryża.
— Malfoy, możesz mi powiedzieć
jak to możliwe, że zapomniałeś o kupnie biletów? — zapytała Hermiona, kucając
na chodniku.
Jej oddech był przyspieszony, a
włosy napuszone. Podobnie wyglądał Draco, który ostatnio ze sprawnością
fizyczną nie miał zbyt wiele do czynienia. Życie w ciągłym pośpiechu,
podróżując w służbowych sprawach, nie należało do lekkich. Był zmęczony brakiem
stabilizacji, bo gdzieś w głębi siebie chciał w końcu znaleźć dom. Nie zwykły budynek, podobny do
miliona innych na tym świecie, ale taki, w którym rzeczywiście czułby się jak u
siebie. Brakowało mu poczucia bezpieczeństwa, co takie miejsce mogłoby mu
zapewnić. Spojrzał ze złością na Hermionę; jego policzki były delikatnie zarumienione,
kompletnie nie pasowało to do jego bladej cery.
— A wszystko wiedząca Granger
nie mogła o tym pomyśleć? — warknął w odpowiedzi, opierając się o ścianę
kamienicy. Rzucił torbę z ubraniami na chodnik, chcąc trochę odsapnąć i
ustabilizować przyspieszone w tej chwili bicie serca.
— To ty postanowiłeś zgrywać
bohatera, więc myślałam, że o takich sprawach pomyślałeś!
— W takim razie nie myśl, bo
kiepsko ci to wychodzi.
— Niech cię Merlin kopnie,
Malfoy! Naprawdę nie mam pojęcia, czemu zgodziłam się na ten cyrk. Idę stąd,
poczekam spokojnie do rana, może do tego czasu zdążę uratować swoje… —
przerwała nagle, gdy dostrzegła, że powiedziała zbyt wiele. Mężczyzna spojrzał
na nią z ciekawością, mrużąc oczy, jakby chciał odczytać jej myśli.
— Śmiało, idź — zachęcił ją
Draco, wskazując dłonią na ulicę.
— Świetnie!
Hermiona wstała z chodnika,
otrzepując spodnie.
— Genialnie! Wreszcie będę mieć
spokój.
— Cieszę się, super! —
krzyknęła, po raz ostatni odwracając się za siebie.
Przed nią cała noc spędzona w
samotności. „Lepsze to niż towarzystwo Malfoya” — pomyślała, próbując się
pocieszyć. A mimo wszystko na tą jedną godzinę to właśnie dzięki Malfoyowi
zapomniała o tym, co wcześniej wprawiało ją w przerażające osłupienie.
Świadomość, że kolejnego dnia to wszystko, co tak usilnie budowała przez
ostatnie lata, runie i to tylko przez nią… Przez to, że nie dała im szansy. W jej oczach zebrały sobie
łzy, gdy uświadomiła sobie, jak wiele straci. Spojrzała na zegarek, znajdujący
się na nadgarstku. Czekało ją jeszcze tylko siedem godzin, spędzonych w Paryżu.
Objęła się ramionami, by choć trochę się ogrzać i ruszyła ciemną ulicą.
Nie mogli przecież wiedzieć, że
wystarczy jedna noc i kilka wspólnie spędzonych godzin, by coś nieodwracalnie
zmieniło się w ich życiu.
8 cze 2017
Rozdział 30 (epilog)
„A jeśli będziesz kwiatem —
zakwitniesz mi w dłoni
Pragnieniem jeśli —
poszukam strumienia
jeżeli ptakiem —
ubłagam wszystkie czarne koty
A jeśli ciszą będziesz
I słów się wyrzeknę”*
Dwa lata później
— Nazywam się Hermiona Granger.
Moja córka chorowała na ostrą białaczkę limfoblastyczną i zmarła po nieudanym
przeszczepie dwa tygodnie później.
Wyznanie, które przez długi
czas nie mogło mi przejść przez gardło, teraz nie sprawiało mi już tak
ogromnego problemu. Z czasem zaczęłam przyzwyczajać się do tego, czego nie da
się już zmienić. Zrozumiałam, że niektóre sprawy, takie jak śmierć, są nieodwracalne.
Można krzyczeć, błagać, targować się, oddać swoje życie — wszystko co
najcenniejsze — ale to nic nie zmieni. Wciąż stoi się w miejscu, nie mogąc
ruszyć do przodu. Po jakimś czasie jednak człowiek zaczyna uczyć się na nowo
chodzić; stawia kroki, jakby to były te pierwsze, a przecież tyle ich wcześniej
pokonał. I wydawałoby się, że nie ma nic, co mogłoby już go zatrzymać…
— Jak miała na imię twoja
córka, Hermiono?
Milczenie. Cisza boleśnie
raniła wszystkich, obecnych w sali. Każdy zmagał się ze swoją przeszłością i
każdy był w tym miejscu, by wreszcie z nią wygrać. Wspomnienia nie dawały
jednak o sobie zapomnieć, były przy mnie w każdym momencie życia.
Czasami przypominałam sobie
Sophie w najmniej oczekiwanych momentach, bo wystarczyła chwila, sekunda —
jakieś dziecko, spotkane w sklepie, miało podobne oczy; bo wydawało mi się, że
gdzieś za rogiem słyszałam jej śmiech. Zwykle w takich chwilach zaczynałam biec
za tym dźwiękiem, ale po chwili stawałam i zaczynałam dusić się bolesną prawdą,
nie mogąc złapać tchu. A prawda była taka, że nawet najsilniejsza na świecie
miłość nie mogła nikomu, nawet mojemu dziecku, przywrócić życia. Terapia była
tym, co miało zacząć pozwalać mi się godzić z tą brutalną prawdą. Wypowiedzenie
jej imienia za każdym razem było dla mnie niewytłumaczalnie trudne i sama nie
wiedziałam, czemu tak było; przecież to moja ukochana córeczka, ta, która
zawsze dawała mi szczęście, a nagle, gdy zniknęła, myślenie o niej stało się
tak ciężkie.
— Sophie.
— To piękne imię — powiedziała
młoda kobieta prowadząca spotkanie. Miała ciepły głos, mówiła do mnie jak do
przestraszonego zwierzęcia, które może spłoszyć się gwałtowniejszym ruchem. Na
początku terapii właśnie taka byłam: przestraszona, wyczulona na każde
spojrzenie czy gest. Każde słowo wydawało mi się atakiem, dopóki nie
zrozumiałam, że w tym miejscu każdy próbuje pogodzić się z porażkami. Dopiero
wtedy zaczęłam się otwierać i mówić, a nie tylko słuchać i uciekać. — Opowiesz
nam jak wyglądała?
Serce zaczęło mocniej bić, a
dłonie pocić. Czułam na całym ciele dreszcze — wracanie do tego było
przerażająco trudne, ale było podstawą do uporania się ze wspomnieniami, z
poczuciem winy. Przełknęłam głośniej ślinę i przegryzłam wnętrze policzka.
Próbowałam ułożyć w myślach cudowne zdanie, które opisywałoby moje dziecko, ale
żadne słowa nie przychodziły mi do głowy. Wszystko wydawało się puste, bez
wyrazu, nie mające sensu, a Sophie miała sens…
— Była najpiękniejsza —
odparłam, wpatrując się uparcie w swoje dłonie.
Dwa lata to dużo czasu, by
nauczyć się na nowo żyć. Każdy znajduje sposoby na ukojenie bólu, związanego z
utratą najbliższych osób — jedni zatracają się w pracy, inni spełniają swoje
marzenia, żeby przekonać się, że życie wciąż ma sens i może jeszcze zyskać inne
barwy niż tylko szarości. Czasem jednak, gdy człowiek traci wszystko, co było
najcenniejsze w jego życiu, nic nie może pomóc. Codzienne wstawanie rano z
łóżka wiąże się z kolejnym dniem udawania i zaczynasz zdawać sobie sprawę z
tego, że toczysz wojnę; wojnę o siebie z samym sobą. Często wygrywasz, ale
zdarzają się porażki, po których podniesienie się trwa zbyt wiele czasu. Wtedy
umyka ci to, co najważniejsze.
Podobno złe wydarzenia, które
spotykają nas w życiu, najpierw nas załamują, owszem, ale później tworzą
silniejszymi. Podnosimy się po porażkach, choć przecież ich nie planowaliśmy,
mocniejsi, tak jakby nic nie mogło nas już złamać. W ciągu kilku ostatnich lat
mojego życia przekonałam się jednak, że każde odejście osób, które zdążyłam
pokochać, wiązało się z coraz boleśniejszymi upadkami. Upadkami tak mocnymi, że
powstanie wymagało ode mnie zbyt wiele. Śmierć Sophie przeważyła szalę tego,
ile byłam w stanie znieść. Przyszło załamanie i rozpacz, uczucia,
nieopuszczające mnie przez lata. Po roku żałoby zaczęłam uczyć się z nimi żyć
jak z najlepszymi przyjaciółmi, którzy zawsze są tuż obok. Po prostu
akceptujesz ich obecność, aż w końcu istnienie bez nich wydaje się niemożliwe.
Staje się to tak naturalne, jak to, że serce wciąż bije w piersi i że kolejnego
dnia znowu się obudzisz, bo przecież nie ma innej możliwości. Wtedy też zacznie się
kolejny dzień toczenia walki; każdej pory dnia i nocy walczyłam w największych
bitwach, ale zdałam sobie sprawę z tego, iż najważniejszą wojnę przegrałam dwa
lata temu. Teraz małe, pojedyncze zwycięstwa, znaczyły niewiele i zapewniały
tylko krótkotrwałe szczęście.
Nigdy niczego nie żałowałam.
Sophie była najlepszą częścią mojego życia, pokazała mi miłość, jakiej nigdy
nie byłam w stanie doświadczyć, zostawiając za sobą tylko, albo aż, wspomnienia
— ale były to najpiękniejsze wspomnienia, które miały pozostać w mojej pamięci
już do końca życia. Moje dziecko było dla mnie światłem wśród panującej na
świecie ciemności. Po jej odejściu przez długi czas błądziłam po omacku, jednak
w końcu zorientowałam się, że tak da się żyć. Trzeba jedynie przyzwyczaić wzrok
do czerni, aż w końcu coś się dostrzega. Wreszcie uśmiech pojawia się na twarzy
częściej i zaczyna się po prostu… żyć, czerpać radość z czegoś, co już nigdy
miało nie sprawiać szczęścia. A jednak się udaje.
Draco Malfoy… Draco Malfoy
przez krótki czas nadał sens mojemu życiu — i chociaż brzmi to tanio, tak
właśnie było. Nasza relacja oparta była na iluzji, pojedynczych chwilach, które
uważaliśmy za te znaczące. Ta imaginacja doprowadziła do tego, że zaczęliśmy się
od siebie uzależniać. Przez kilka miesięcy udało mi się dostrzec, że ten
mężczyzna, z którym dzieliła mnie kiedyś tak ogromna nienawiść, zmienił się.
Każdy człowiek zasługiwał przecież na drugą szansę i nigdy nie byłam
rozgoryczona tym, iż ją ode mnie dostał. Razem stawiliśmy czoła naszej
przeszłości, chcąc wreszcie pokonać ją na dobre — ale ostatecznie oboje
zostaliśmy w niej uwięzieni, osobno, z daleka od siebie. Mogliśmy próbować
wzajemnie się ratować, wydostać się z tej przeklętej pułapki, ale ilekroć
usiłowaliśmy uciec, tylekroć zostawaliśmy z powrotem schwytywani. Została nam
jedynie samotność i poczucie ogromnej straty, straty samych siebie. Ta relacja zatruwała nas od wewnątrz, choć żadne
nie chciało się z tym pogodzić. Razem nie byliśmy w stanie żyć, bo prześladowały
nas wspomnienia; ale osobno było jeszcze gorzej. Wszystko, czego kiedyś byłam
pewna, teraz okazało się jedną wielką niewiadomą. Pozostała jedynie niewiedza
związana z tym, jak wyglądałoby nasze wspólne życie, gdyby to wszystko potoczyło
się zupełnie inaczej. Gdyby Sophie wyzdrowiała albo gdybym nigdy nie
przyjechała do Denver.
Nie miałam wątpliwości, że
kochałam: krótko, ale intensywnie. Wolałam te kilka miesięcy życia przy jego boku,
niż wieczność z kimś, do kogo nie żywiłabym żadnego uczucia. Zrozumiałam, że
gdy się kocha, nie jest ważne, w jaki sposób się to okazuje; czy jest się przy
sobie w każdej sekundzie, czy tylko w tych najbardziej znaczących… ważne było,
by kochać i być kochanym, nawet jeśli tylko przez chwilę i nawet jeśli ta miłość
miała zostawić na sercu szramę nie do zagojenia. To, co było między mną, a
Draco Malfoyem, skończyło się szybciej, niż zdążyło na dobre zacząć. Z chwilą śmierci Sophie przekreśliłam
szansę na nasze wspólne szczęście, choć serce uparcie krzyczało, bym tego nie
robiła. Tym razem chciałam jednak po raz pierwszy zrobić coś zgodnego ze swoim
sumieniem. I zrobiłam, niszcząc fundamenty tego, co udało nam się przez tak
krótki czas zbudować. Okazało się, że mury były zbyt słabe, kruche, by
przetrwać czas najgorszego sztormu. Przeszłość musiała pozostać przeszłością.
Wyszłam z taksówki przed samym
cmentarzem. Minęły dwa lata — dwa długie lata pełne samotności, żalu i
rozpaczy. Lata pełne wspomnień, zarówno tych pięknych, jak i złych. Po roku
zrozumiałam, że nie powinnam pamiętać mojej Sophie tylko z okresu choroby, ale
także sprzed niej, kiedy nasze życie było tak piękne. Zatracona w szczęściu nie
zauważałam drobnych gestów, tych, które powinny znaczyć dla mnie najwięcej.
Żałowałam, że dostrzegłam to tak późno, jednak tak właśnie jest w życiu —
człowiek zaczyna widzieć najcenniejsze, gdy to traci. A ja nie chciałam już nic
więcej stracić.
Przed wejściem kupiłam kilka
białych róż. Sprzedawczyni kojarzyła mnie, w końcu co równy miesiąc nagle
zjawiałam się w Denver, kupując identyczne kwiaty, tą samą ilość. Pięć: tyle,
ile moja Sophie miała lat, gdy ktoś postanowił mi ją odebrać. Ten wieczór
różnił się jednak od poprzednich, ponieważ mijały równe dwa lata od nocy, w
której mój cały świat się rozpadł. Tylko dzięki Oliverowi udało mi się stanąć
na nogi i byłam mu za to wdzięczna do końca życia. Już zawsze mieliśmy być
sobie bliscy w ten dziwny sposób; już zawsze miało nam na sobie w pewnym
stopniu zależeć. Wydawałoby się, że śmierć Sophie na dobre nas rozdzieli, w
końcu straciliśmy coś, co nas łączyło, ale okazało się zupełnie inaczej.
Okazaliśmy się dla siebie wsparciem wtedy, gdy przeszłość gwałtownie
zaczynała nas nawiedzać i wtedy, kiedy wspomnienia dobrego życia przytłaczały,
pokazując, jak wiele zostało stracone. Z biegiem czasu Oliver również znalazł
swoją miłość, a poczucie winy przestało być dla niego tak męczące. Z kolejnymi
mijanymi latami uczysz się z tym żyć i obecność tych uczuć jest tak naturalna,
jak oddychanie. Po prostu to robisz.
Doszłam do grobu. Z rozczuleniem
zgarnęłam śnieg z płyty, lekko się uśmiechając. Czy to możliwe, że w tym
miejscu bardziej czułam obecność mojej Sophie? Przy życiu utrzymywała mnie ta
złudna nadzieja, iż nie odeszła tak daleko, że wciąż jest przy mnie, chociaż
jej nie widzę.
Usiadłam na ławce. Myślami
byłam już daleko — usiłowałam przypomnieć sobie uśmiech Sophie, jej głos,
śmiech. Nie zapomniałam go tylko i wyłącznie dlatego, że miałam kilka krótkich
filmów z jej udziałem. Dzięki nim moje wspomnienia pozostawały wciąż żywe.
Kim byłam, jestem i zawsze już
będę?
Niewolnik własnych wspomnień,
uwięziony w przeszłości, zdany tylko na siebie. Niewolnik wspomnień, które do
końca życia miały odbijać się echem w umyśle. Wspomnień, od których nie dało
się uciec… Bo im częściej starałam się zapomnieć, tym one mocniej wracały,
gwałtownie o sobie przypominając. W najmniej oczekiwanych momentach, jakby
chciały pokazać, że nigdy się ich nie pozbędę. Były one tym, co nadawało
przyszłości sens, dzięki nim kształtowała się teraźniejszość. A to, jacy
jesteśmy, jest tylko i wyłącznie zasługą przeszłości. Można w zaparte twierdzić
inaczej, ale prędzej czy później samemu się to dostrzega.
Niewolnik błędów, których nie
dało się niczym naprawić; błędów, które wlekły się za mną przez całe życie
niczym cień. Błędów, przyciskających do samej ziemi, aż brakuje tchu i sam już
nie wiesz, czy jeszcze kiedykolwiek uda ci się normalnie zaczerpnąć powietrza.
Łapczywie próbujesz go nabrać, ale im częściej to robisz, tym większe ogarnia
zmęczenie. W końcu przestajesz walczyć, bo widzisz, że ta walka przestaje mieć
sens. Z niektórymi porażkami człowiek musi żyć do samego końca, nie mogąc nic
na to poradzić. Pogodzenie się z takim stanem rzeczy jest jedyną możliwością.
W gorszych chwilach często
kurczowo łapałam się wspomnień i zaczynałam nimi żyć, choć nawet nie zdawałam
sobie z tego sprawy. Wpatrując się w pustą ścianę w głowie wciąż słyszałam
śmiech Sophie, widziałam ją biegnącą w moją stronę z wyciągniętymi rączkami.
Patrzyła ufnie, jakby przekonana, że nigdy jej nie opuszczę. Po chwili jednak
wracałam na ziemię i zachłystywałam się prawdą — mojego dziecka już przy mnie
nie było. Odeszło o wiele wcześniej, niż powinno. Pozostały mi fotografie,
które utrwalały moją pamięć o nim.
Czasem przychodziły złe dni i w jednej chwili
przypominałam sobie wszystko na raz — całe dotychczasowe życie przemykało mi
przed oczami: wojna o Hogwart i śmierć tylu bliskich osób, utrata rodziców, aż
w końcu Draco Malfoya i mojej Sophie. Wszystko to, co się zdarzyło,
ukształtowało mnie na taką osobą, jaką się stałam. Przeszłość była nieodłączną
częścią każdego życia i to, czy nauczymy się z nią żyć, zależy tylko od nas
samych. Można pogodzić się z niektórymi sprawami i zacząć normalnie istnieć,
ale można też wciąż, bezustannie, do niej wracać. Tylko my mamy wpływ na to, jak
będzie wyglądało nasze życie i czy rzeczywiście pozwolimy przeszłości nami
zawładnąć.
Po dwóch latach przyszedł
spokój — prawdziwy spokój. Taki, który nie wywoływał już w sercu pustki, ale
dziwnego rodzaju szczęście. Po śmierci Sophie nie mogłam odnaleźć się w życiu
przez bardzo długi czas, jednak w końcu odkryłam drogę powrotną. Rozwiązanie
tkwiło w tym, by uświadomić sobie, jak wiele szczęścia spotkało mnie w życiu.
To, że bezpowrotnie je straciłam, było osobną kwestią.
Wiedziałam, że w bardzo krótkim
czasie doświadczyłam wiele złego; straciłam osoby, które kochałam całą sobą,
przez długi czas nie mogąc uporać się z ich odejściem. Te wspomnienia już
zawsze miały być przy mnie. Od niektórych rzeczy nie da się uwolnić.
— Hermiona? — Usłyszałam nagle
gdzieś za sobą, co kompletnie wytrąciło mnie z rozmyślania. Chciałam ten
wieczór spędzić samotnie, skupiając swoje myśli na Sophie, ale w tej chwili coś
we mnie pękło.
Przymknęłam oczy, rozkoszując
się tym głosem; minęło przecież tyle czasu. Przychodząc w to miejsce miałam
świadomość, że mogę go spotkać.
Objęłam się ramionami, gdy wiatr mocniej zawiał. Kwiaty w wazonie na grobie
poruszyły się niespokojnie, wprawione w ruch przez powiewy powietrza. Tak samo
niespokojne było w tej chwili moje serce, walące w piersi kilka razy szybciej.
Powoli odwróciłam się w kierunku, z którego dochodził dźwięk.
I ujrzałam mężczyznę, którego
kiedyś kochałam.
18 maj 2017
Rozdział 29
Złożone
obietnice nigdy nie powinny zostać złamane. To najgorsze co może być — widzieć
w oczach ukochanej osoby tak niewyobrażalnie ogromną rozpacz i mieć świadomość,
że w pewien sposób jesteś za to odpowiedzialny. Jako lekarz zawsze stałem z boku,
obserwowałem żałobę rodzin moich małych pacjentów, sam nie biorąc w tym udziału;
kiedy przyszło mi być uczestnikiem tej sytuacji, ciężar popełnionych błędów
okazał się zbyt ciężkim do uniesienia bagażem.
— Tym razem nie pozwolę nikomu umrzeć.
Echo słów
wypowiedzianych prawie rok temu, teraz wróciło, dając o sobie znać. Wziąłem na
siebie odpowiedzialność za kolejne życie i znowu zawiodłem. Porażka może nie
bolałaby tak bardzo, gdyby nie to, że Sophie przestała być dla mnie pacjentką,
a zacząłem traktować ją zupełnie inaczej. Wspólne oglądanie bajek, gdy Granger
pojechała na noc do domu, a ja z nią zostawałem, stało się dla mnie
codziennością. Jej obecność, jej śmiech, jej głos — tylko to wystarczyło, by
kolejny zły dzień nagle zyskał barwy. Teraz gdy odeszła, cała radość, którą
wniosła przez osiem miesięcy do mojego życia, zabrała razem ze sobą. Miałem
wrażenie, że już nigdy nie podniosę się po tym upadku; że już zawsze w oczach
małych dzieci będę widzieć tylko Sophie i to jak wiele przepadło. Zawód, w
którym pracowałem, był narażony na takie porażki i nie można było nic na to
poradzić; pozostawało jedynie pogodzić się z przegraną. Zwykle takie choroby
przychodzą nagle, niszczą wszystko, co udało się zbudować, dając małe szanse na
przetrwanie. Tym mniejsze, gdy atakują dzieci.
Siedziałem w
kuchni, pijąc kawę. Nad ranem wróciłem od Hermiony. Zobaczyliśmy się pierwszy
raz od śmierci Sophie. Odszedłem od razu, kiedy Granger zasnęła. Nie potrafiłem
patrzeć na jej rozpacz, nie potrafiłem i nie chciałem — czy jest coś gorszego,
niż świadomość, że w żaden sposób nie mogłem zmniejszyć jej cierpienia? Pozostawało
tylko patrzeć i próbować wyobrazić sobie, jak będą wyglądały kolejne dni. Jak
wiele łez zostanie wypłakanych, jak często koszmary będą nawiedzały ją w snach.
Wstałem z krzesła i wziąłem w ręce kubek po kawie. Włożyłem go do zlewu,
praktycznie mechanicznie, nie myśląc nad ruchami, które wykonuję. Ostatnie
dwie noce spędziłem na wpatrywaniu się w niebo za oknem. Pocieszająca była
tylko i wyłącznie ta jedna myśl, że moja
Granger ma nad sobą to samo niebo i też w nie patrzy.
— Nie odchodź, proszę.
Wyszeptała,
gdy wczorajszego wieczoru pojawiłem się w jej mieszkaniu. Byłem z nią kilka
godzin i marzyłem o tym, by przejąć na siebie część jej bólu. Hermiona Granger
nie miała łatwej przeszłości, a teraz otrzymała dwukrotnie cięższy balast do
uniesienia. Patrząc na nią nie byłem pewny, czy sobie z nim poradzi. Była
słaba, podatna na zranienie; nie potrafiłem zrobić nic, co by jej pomogło. Mimo
jej prośby odszedłem, uznając to za najlepsze rozwiązanie. Miała przy sobie
ukochanych przyjaciół, którzy zawsze przy niej byli — ja nie byłem, dlatego nie
zasługiwałem, by dzielić z nią smutek. W tej chwili najważniejsza była Hermiona
i po raz pierwszy nie mogłem myśleć o sobie i swoim bólu, który z każdą chwilą
ogarniał mnie coraz bardziej, tylko o niej i tym, z czym ona się mierzy. Przez
prawie rok, który spędziłem przy nich, za każdym razem, gdy Sophie mówiła coś
do Granger, ona wpatrywała się w nią jak zahipnotyzowana, wysłuchując z uwagą
każdego słowa. Taka miłość — miłość matki do dziecka — zdarza się tylko raz w
życiu. Teraz, gdy Sophie odeszła, Hermiona musiała odkryć radość w czymś innym.
Tego dnia
złożyłem w szpitalu wypowiedzenie. Zamiast iść na pogrzeb Sophie, zaszyłem się
w mieszkaniu, mając wrażenie, że nie zasługuję na to, by tam być. Jedno
spojrzenie na nią mogłoby pogrążyć mnie już na zawsze. Dławiłem się poczuciem
winy, faktem, że dziecko osoby, którą pokochałem, umarło. W chwili, gdy serce
dziewczynki przestało bić, część mnie odeszła razem z nią. Wszystko to, co
dawało mi w pracy radość, stało się niczym więcej, jak tylko złudzeniem. W
końcu śmierć przychodzi po każdego prędzej czy później. Możemy starać się, by
odwlec ten moment jak najbardziej, ale tak naprawdę wszystko jest już z góry
zaplanowane i nikt nic na to nie poradzi. Nadszedł jeden z gorszych okresów w
moim życiu — powrót do wspomnień sprzed lat jeszcze nigdy nie był aż tak
intensywny. Każda osoba, która straciła przeze mnie życie, teraz stawała mi
przed oczami. Jeszcze niedawno miałem wrażenie, że potrafię z tym jakoś żyć,
ale gdy Sophie umarła — ta szansa przepadła. Zatopiłem się w swoim smutku,
będąc egoistą, myślącym tylko i wyłącznie o sobie i swoim nieszczęściu. Nie
widziałem nic innego. Zapomniałem o Hermionie i o tym z jak wielkim bólem musi
mierzyć się ona. Po raz kolejny koncentrowałem się tylko na swojej osobie, nie
myśląc o niczym innym.
Minął
tydzień od czasu, gdy zrezygnowałem z pracy. Dziesięć dni od śmierci Sophie.
Sto sześćdziesiąt cztery godziny, kiedy po raz ostatni widziałem Hermionę.
Każdy dzień i każda noc wyglądały tak samo. Wystarczyło, żeby za oknem zapadła
ciemność, a w każdej minucie wracały do mnie moje grzechy, winy, które miały
ciągnąć się za mną do końca życia. To właśnie ta pora była najgorsza — tylko
wtedy człowiek jest odkryty na każde cierpienie. Później wstawało słońce i
wszystko było jakby lepsze. A może po prostu w blasku dnia każdy krył swoje cienie?
Starasz się
normalnie iść na spacer, mówić „dzień dobry” mijanym ludziom, ale robisz to
automatycznie. Wewnątrz zaczynasz gnić, nie dając nic po sobie poznać. Udawanie
jest przecież takie proste.
Leżałem na
łóżku, wpatrując się w sufit. Najgorsza w tym wszystkim była przerażająca
cisza, na pozór dobra, dająca pochłonąć się myślami, ale z drugiej strony
zabójcza. Ilekroć próbowałem zacząć normalnie funkcjonować, z powrotem
zaszywałem się w pokoju, ze swoją przeszłością. Może to właśnie tylko na
samotność zasługiwałem? Zajęty użalaniem się nad sobą praktycznie nie
usłyszałem dzwonka do drzwi. W ciągu ostatniego tygodnia ktoś ciągle próbował
się do mnie dobić — i jak podejrzewałem była to Megan — ale nie chciałem z
nikim rozmawiać. Nie potrzebowałem pocieszenia i zapewnienia, że to nie moja
wina. Pragnąłem tylko być sam. Kiedy jednak do dzwonienia dzwonkiem doszło
głośne walenie w drzwi, wstałem z łóżka i wolnym krokiem ruszyłem w stronę
wejścia. Gdy przechodziłem obok lustra mimowolnie spojrzałem w odbicie, czego
od razu pożałowałem. Przekręciłem zamek i zanim zdążyłem otworzyć sam drzwi,
zrobiła to Megan. Wparowała do środka, potrącając mnie ramieniem i od razu idąc
w stronę mojego pokoju.
— Co tu
robisz? — zapytałem, idąc za nią. Wróciłem do pokoju, gdzie kobieta ścieliła
moje łóżko. — Co ty, do cholery jasnej, robisz?
— Koniec
tego, Draco, koniec, nie mam zamiaru pozwolić ci się stoczyć — odparła,
poprawiając poduszki. Wzięła w ręce puste butelki po whiskey, leżące na
podłodze, patrząc na mnie z dezaprobatą. — Dałam ci tydzień. Tydzień, żebyś się
otrząsnął i przestał myśleć tylko o sobie, ale skoro sam nie potrafisz tego
zrobić, muszę ci pomóc. Nie dajesz mi innego wyjścia.
Usiadłem
na łóżku, patrząc, jak sprząta pokój, zbiera brudne ubrania, opakowania po
jedzeniu. Wszystko składała w jedno miejsce. Po jej wyrazie twarzy można było dostrzec, jak bardzo jest zmęczona ostatnimi dniami. Każdy odczuł ból po
śmierci Sophie. Gdy umiera dziecko trudno wrócić z powrotem do normalnego życia.
—
Nie było cię na pogrzebie Sophie.
—
Wiem.
—
Zwolniłeś się z pracy.
—
Wiem.
—
Co jeszcze zamierzasz zrobić, żeby do końca spaprać swoje życie? — zapytała,
nie przerywając sprzątania. Megan była w tym momencie wściekła, a gdy tak było,
nigdy nie stała w miejscu. Musiała pozbyć się zbędnych emocji i powiedzieć to,
co sobie już o wiele wcześniej zaplanowała.
—
Tego jeszcze nie wiem — odparłem. Kobieta podeszła do szafy z moimi ubraniami i
wyciągnęła z niej pierwszą lepszą bluzę i spodnie. Rzuciła we mnie odzieżą, nie
bawiąc się w delikatność.
—
Masz być ubrany za dwie minuty. Będę czekać w kuchni.
—
Nie widzę w tym sensu, Megan. Nigdzie nie idę.
—
Pójdziesz.
—
Nie pójdę.
—
Boże… Przestań być takim egoistą, cholera, Malfoy! Kiedy masz zamiar się
obudzić? Gdy będzie już za późno, by to wszystko naprawić? Nadal masz czas, a
ona… Hermiona naprawdę cię potrzebuje. Nie było cię wtedy, gdy powinieneś ją
wspierać, nie widzisz w tym żadnego problemu?
—
Wcale mnie nie potrzebuje. Ma swoich przyjaciół i to oni są dla niej lepszym
lekarstwem w tej chwili niż ja. Jedyne co będzie we mnie widziała, to osobę,
przez którą jej córka umarła. Nikim więcej nie będę w jej oczach.
—
Draco, nie poddawaj się — powiedziała cicho, podchodząc do mnie i kucając
naprzeciwko. — Nie daj się wciągnąć w poczucie winy, nie teraz, gdy Hermiona
jest tak załamana. Dzwonił do mnie jej przyjaciel, do ciebie zresztą też, ale
miałeś wyłączony telefon. Nie chciała, żeby zostali z nią w mieszkaniu, jest
sama, a wiesz, że w teraz to nie jest wskazane. Ktoś musi przy niej być, ale
nikogo nie wpuszcza. Martwią się o nią. Straciła Sophie, nie może stracić też
ciebie, obudź się, proszę.
—
To nie ma sensu.
—
Jeśli chodzi o drugiego człowieka, to zawsze wszystko ma sens. Nie bądź
dzieckiem, pokaż, że ci zależy i że jesteś z nią w jej cierpieniu. Nie
zasługuje na to, żebyś ją teraz zostawił.
Jej
słowa podziałały na mnie jak kubeł zimnej wody. Zanim wstałem z łóżka jeszcze
przez chwilę analizowałem w myślach to, co powiedziała. Zaczynałem rozumieć swoje błędy
i modliłem się, by nie było za późno. Odszedłem od Hermiony Granger w momencie,
gdy najbardziej mnie potrzebowała. Zniknąłem, nie oferując jej swojego oparcia.
Wstałem
z łóżka i zakładając w pośpiechu buty, wybiegłem z mieszkania, zostawiając
Megan samą.
„Pożegnanie się ze swoim
dzieckiem nie jest trudne. Najgorsze jest nauczenie się bez niego żyć. Nikt
nigdy nie zdecydował się opisać procesu żałoby po stracie najważniejszej osoby
w swoim życiu, a jak ktoś próbował — zazwyczaj teksty te wydawały się suche,
opisane jak to wygląda z boku, a nie bezpośrednio z perspektywy osoby, która
przeżyła prywatny koniec świata. Nikt po prostu nie był gotowy, by to zrobić i
chyba nikt nigdy nie będzie. Na takie rzeczy po prostu nie jest się
przygotowanym, niezależnie od tego, czy ktoś zniknął nagle, bez pożegnania, czy
jego odejście było kwestią czasu.
Jak to wygląda w
rzeczywistości?
Wyobraź sobie, że wszystko, co
uważałeś kiedyś za piękne, znika. Cały świat zostaje przysłonięty ciemnymi
chmurami, dzień miesza się z nocą, słońce z księżycem. Przestajesz rozróżniać ciemność
od jasności, jakby wszystko zlało się w jedno. Nie widzisz sensu we wstawaniu z
łóżka, w normalnym życiu, choć mimo to próbujesz odnaleźć w nim radość. Starasz
się — słuchasz radia, którego kiedyś słuchałeś ze swoim małym promykiem, ale
przyłapujesz się na myśleniu, że coś jest nie tak. Wychodzisz na spacer, jednak
plac zabaw, który mijasz, przywraca zbyt piękne wspomnienia. Zaciskasz powieki;
chcesz przerwać to przedstawienie. Męczy cię już granie głównej roli, nie takim
kosztem, jaki przyszło ci zapłacić. Im częściej starasz się jednak zejść ze
sceny, tym bardziej reżyser spektaklu, którym jest twoje życie, drwi z ciebie,
dokładając na plecy kolejne ciężary. Odsuwają się od ciebie ludzie. Kiedyś
uważałeś, że będą przy tobie zawsze, a nagle, gdy robi się ciężej, ich już nie
ma. Zostajesz sam. W swojej samotności, z całym bólem, ze łzami, którymi pisane
jest od tej chwili twoje życie.
Już wiesz, co czułam kilka dni
po śmierci Sophie.”
Zamknęłam notatnik, zrzucając
go ze złością na podłogę. Opisanie swoich uczuć na durnych kartkach wcale nie
przyniosło upragnionej ulgi, a jedynie więcej żalu i złości. Wszyscy wokół
dawali cenne porady, jak poradzić sobie z żałobą, ale tak pięknie wyglądało to
tylko w teorii: w praktyce nic nie mogło pomóc. Przejście przez żałobę było
procesem, którego nie można było uniknąć, mimo tego, jak bardzo się pragnęło.
Zapomnienie i zatracenie się w czymś też nie było żadnym rozwiązaniem. Dzień po
pogrzebie Sophie przez głowę przemknęła mi myśl o wymazaniu wspomnień o moim
dziecku — o rzuceniu prostego „Obliviate”,
zaklęcia, które pomogłoby naprawić mnie, moje życie. Ta myśl nie dawała mi
spokoju przez kilka dni, ale wreszcie zdałam sobie sprawę z tego, że
zapomnienie jej równałoby się z tym, jakby nigdy nie istniała. A pamięć o Sophie musiała żyć, być wieczna. I tylko ja mogłam sprawić, że nie zostanie
zapomniana.
W mieszkaniu jeszcze nigdy nie
panowała tak przerażająca cisza. Są dwa rodzaje ciszy — ta, która przynosi
spokój, ukojenie, oraz ta, w której człowiek się dusi, aż brakuje tchu, by
zaczerpnąć powietrza, tak potrzebnego do dalszego życia. Jeszcze kilka dni temu
idąc do kuchni, spotykałam tam Rona czy Harry’ego, którzy zagłuszali tą pustkę,
ale odkąd kazałam im wrócić do siebie, wszystko z powrotem stało się bezbarwne.
Nigdy tak bardzo nie potrzebowałam obecności drugiej osoby, jak w tej chwili, a
mimo to byłam sama, na własne życzenie. Z myślami co by było, gdybym wybrała
inną klinikę; gdyby lekarzem prowadzącym chorobę Sophie nie był Draco Malfoy,
tylko ktoś inny. Bóg postanowił ze mnie zadrwić — między nami opadł mur
nienawiści, zaczęło powstawać coś, co dawało mi szczęście — tylko w jednym celu
— aby po chwili wszystko zniszczyć jednym zamachem. Dostałam dobre chwile i
musiałam za nie zapłacić.
Położyłam się na kanapie,
wciskając na pilocie ponownie „odtwórz”. W mieszkaniu zabrzmiał śmiech Sophie,
a na ekranie telewizora po raz kolejny pojawiła się jej mała buzia. Cisza przestawała być taka straszna, gdy
słyszałam jej głos. Uśmiechnęłam się, widząc ją. Od pożegnania minął
tydzień — siedem długich dni, siedem długich nocy, wypełnionych przerażającą bezsilnością,
której nie potrafiłam niczym zapełnić. Jedyna osoba, mogąca jakoś to naprawić,
odeszła. Teraz zmiany we mnie były zbyt trwałe, by móc je usunąć. Nie można
było mnie już naprawić.
—
…i właśnie wtedy poznałam twojego tatę — powiedziałam, uśmiechając się do
Sophie.
—
Ale mamo, przecież nie da się latać na miotłach — odparła dziewczynka, mrużąc
oczy. Minął dzień od momentu, w którym jej stan zdrowia zaczął się pogarszać.
Nie przyjmowałam do siebie wiadomości, że coś jest nie tak i że te zmiany są
nieodwracalne. Nie chciałam dopuszczać takiej myśli do swojej głowy, uparcie
wypierałam się ich, nie pozwalając, by mnie pochłonęły. Starałam cieszyć się
tym, co miałam, nie zastanawiając się zbyt długo nad przyszłością.
—
Tata na pewno kiedyś ci pokaże, że się da. — Zaśmiałam się, spoglądając na
siedzącego naprzeciwko mnie Olivera. Nie słuchał naszej rozmowy, myślami był
daleko stąd i dopiero gdy chrząknęłam, zwróciłam jego uwagę. Powtórzyłam
zdanie, a mężczyzna pokiwał niezbyt entuzjastycznie głową.
—
Zabiorę — powiedział, pochylając się do przodu i chowając małe dłonie Sophie w
swoich.
Oliver
stracił nadzieję. Jako jedyny trzeźwo myślał i wiedział w jakim kierunku to
wszystko idzie. Prawda była taka, że żadne z nas nie było w stanie zmienić
tego, co stawało się z każdą godziną coraz bardziej nieuchronne. Spędzaliśmy w
trójkę jak najwięcej czasu, jakbyśmy chcieli nadrobić wszystkie stracone lata.
Pięć długich lat w niecałe trzy miesiące… Jedyne co w tej chwili miało
znaczenie to to, by Sophie czuła się kochana przez swoich rodziców, niezależnie
od tego, jak długo zajęło nam zrozumienie tej kwestii. Przeszłość została
odłożona na bok, chwilowo zapomniana, niechciana — bo mieliśmy na głowie
teraźniejszość.
Przykryłam
Sophie szczelniej kołdrą, gdy po raz kolejny zapadła w sen. Zasypiała na
krótko, budząc się z gorączką, coraz bardziej blada, wyczerpana. Choroba
zaczęła ją zabijać, powoli i boleśnie. Patrzenie jak zaczyna znikać było dla
mnie najgorszą karą, jaką kiedykolwiek mogłam otrzymać.
Trzymałam
ją za rączkę, marząc o kilku dniach więcej dla mojego dziecka i modląc się o
nie gorliwie do Boga. Kilkanaście godzin dłużej, niż było dla niej zaplanowane.
Moja wiara nie była jednak wystarczająco silna, bo dwa dni później przekonałam
się, że czas na targowanie się minął.
Ktoś zadzwonił do drzwi. Po
kilku minutach, kiedy gość najwyraźniej nie miał zamiaru odejść, wstałam wolno
z kanapy i ruszyłam korytarzem, by sprawdzić, kto jest po drugiej stronie. Z
telewizora nadal dobiegał śmiech Sophie, niezmiennie od tygodnia. Obawiałam
się, że przez resztę mojego życia tych kilka filmików, pokazujących jak
dziewczynka uczyła się chodzić, jak szła pierwszy raz do przedszkola, albo
pomagała mi w kuchni — miały pomóc mi w dalszej egzystencji. Tylko one trzymały
mnie przy rzeczywistości. Nie spojrzałam przez wizjer, kto jest do drugiej
stronie drzwi, od razu otworzyłam, nie zwlekając dłużej.
— Cześć — powiedział Oliver. Na
jego widok — tak rozbitego i załamanego — w moich oczach mimowolnie zgromadziły
się łzy, jakbym w tej chwili zdała sobie sprawę z tego, że nie tylko mnie tak
ogromnie zabolała strata Sophie. Nie potrafiłam porównać bólu, który czułam, do
czegokolwiek. Nie było takiej skali cierpienia.
Odsunęłam się na bok,
wpuszczając mężczyznę do środka. Był ubrany w czarny płaszcz; nieogolony, z podkrążonymi
oczami, jakby każdej nocy toczył walkę o choćby kilka minut snu. Po raz ostatni
widzieliśmy się na pogrzebie, później każde z nas ruszyło w swoją stronę. Przez
te kilka miesięcy łączyła nas Sophie, ale czy kiedy odeszła, nadal mieliśmy coś
ze sobą wspólnego? Odpowiedź nasuwała się sama: tak. Nadal byliśmy rodzicami,
mimo że naszego dziecka nie było już przy nas, ale wciąż pozostawała w naszych
wspomnieniach. Oliver zmarszczył brwi, gdy usłyszał dźwięk dochodzący z salonu.
Nie zdjął butów, nie spojrzał na mnie, od razu ruszył w stronę pokoju. Zanim do
niego doszłam, musiało minąć kilka sekund. Nie spodziewałam się, że spotkanie
go ponownie będzie dla mnie tak trudne.
— Chcesz herbaty? — zapytałam,
stając w progu drzwi.
Nie odwrócił swojego wzroku od
telewizora, pokiwał jedynie przecząco głową. Nie wiedząc jak w tej chwili się
zachować, po prostu podeszłam do niego i usiadłam obok. Sophie na filmie śmiała
się i wyjmowała z plecaka wszystkie rzeczy, pokazując co zabiera ze sobą do
przedszkola. Zacisnęłam usta, sięgając po pilot i wyłączając telewizor.
Chciałam wspominać ją sama, nie z kimś, nawet jeśli tą osobą był Oliver.
Potrzebowałam samotności, bo tylko w niej mogłam wracać myślami do czasu sprzed
choroby. Wtedy nic nie wskazywało na to, jaka okrutna okaże się przyszłość.
Cieszyłam się tym, co mam, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, że już wkrótce
zostanie mi to odebrane.
— Jak się trzymasz? — zadał
pytanie, opuszczając głowę.
— A ty? — odparłam łamiącym się
głosem.
Sądziłam, że uda nam się
porozmawiać, ale gdy przyszedł ten moment, okazało się, iż to zbyt ciężkie.
Wstałam z kanapy i wyszłam z pokoju, idąc w stronę kuchni. Minęłam pokój
Sophie, nie mając odwagi wejść do środka. Wszystko musiało zostać tam na swoim
miejscu, nie chciałam nic ruszać. Bo jeśli to wszystko okazałoby się tylko złym
snem… Sophie musiałaby mieć gdzie wrócić. Z takimi myślami każdej nocy
zasypiałam i każdego ranka się budziłam. Bo przecież nadzieja umiera ostatnia.
W oczach Olivera widziałam
Sophie. Jego ruchy przypominały mi moje dziecko. Tak samo jak ona marszczył
czoło, gdy coś było nie tak. Nie potrafiłam być z nim w jednym miejscu, bo zbyt
wiele wspomnień przywoływał mi jego widok. Wspomnień, które mogły pozostać
tylko i wyłącznie wspomnieniami, niczym więcej.
Wstawiłam wodę w czajniku, chociaż
tak naprawdę nie miałam zamiaru niczego robić do picia. Chciałam tylko na
chwilę się czymś zająć. Nie usłyszałam, kiedy dokładnie Oliver pojawił się w
kuchni; stałam przy oknie i przyglądałam bawiącym się na dworze dzieciom. Śnieg
już stopniał, ale maluchy tak czy inaczej potrafiły znaleźć sobie zajęcie.
Sophie pewnie marudziłaby, w końcu perspektywa siedzenia cały dzień w domu była
zbyt nudna, i wyciągnęłaby mnie ostatecznie na plac zabaw. Później, kiedy
byłybyśmy już w domu, zrobiłabym kakao, żebyśmy się ogrzały. Wieczorem
obejrzałybyśmy dobranockę i najprawdopodobniej zasnęły razem na kanapie. W
środku nocy przebudziłabym się, żeby zanieść Sophie do jej łóżeczka i myśląc
nad tym, jak ogromne mam szczęście. Przyglądałabym się dziewczynce,
zastanawiając się, czym sobie zasłużyłam, by otrzymać taki skarb. A teraz…
teraz nie pozostało mi już nic. Najgorsze co może być to myśl o tym, czego się
nie zrobiło, jakich słów się nie powiedziało. Obiecałam sobie, że już nigdy nie
będę z niczym zwlekać, bo przecież każda chwila była na wagę złota. I każda
chwila mogła być tą ostatnią.
— Wyjeżdżam, Hermiono. Wracam
do Londynu — powiedział, przerywając ciszę. Zacisnęłam powieki, czując
gromadzące się łzy. Kolejna osoba odchodziła.
— Kiedy? — zapytałam,
przegryzając wargę. Nie chciałam teraz się rozklejać, nie przy nim.
— Jutro, pojutrze… Nie mogę tu
dłużej być, zbyt wiele wspomnień, wyrzutów sumienia, po prostu nie mogę. —
Podszedł do mnie, kładąc na moich ramionach dłonie. Czułam dreszcze,
które były raczej spowodowane przerażeniem nadchodzącej samotności, niż jego
dotykiem. — Zastanów się, proszę, czy nie chcesz wrócić ze mną… Pomogę ci
stanąć na nogi w Londynie, razem sobie pomożemy. Tylko tak możemy przez to
przebrnąć.
— Oliver… Dziękuję, ale
zostaję, muszę zostać przy Sophie. — Odwróciłam się w jego stronę.
— Będę czekać do jutrzejszego
wieczora na twoją odpowiedź i jeśli wtedy też nie będziesz chciała, zostawię
cię w spokoju. Po prostu to przemyśl— odparł cicho.
Wyszedł z mieszkania,
zostawiając mnie samą, jakby nigdy go tutaj nie było.
Była
noc. Siedziałam przy łóżku Sophie, usiłując nie zasnąć; teraz była moja kolej
pilnowania dziewczynki. Oliver siedział w fotelu — spał dopiero od kilku minut.
Mimo że zasłużył na odpoczynek, pragnęłam, by trwał razem ze mną. Bałam się być
sama, chociaż nie chciałam tego głośno przyznać.
—
Nigdy cię nie opuszczę, zawsze będę przy tobie — szepnęłam, przyglądając się
dziewczynce. — Wszystko będzie dobrze.
Zastanawiałam
się, kiedy tak naprawdę stała się całym moim światem. Będąc jeszcze w ciąży
niejednokrotnie zastanawiałam się nad oddaniem jej do adopcji; tyle par nie
mogło mieć dzieci, a ja sama nie byłam pewna, czy dam sobie radę. Kiedy jednak
zobaczyłam ją po raz pierwszy, wiedziałam już, że zrobię wszystko, by ją
chronić. Nagle wszystkie rozmyślania nad tym straciły sens, bo już byłam pewna,
że potrzebuję jej w swoim życiu. Miała być moim lekiem, moim szczęściem — to
wszystko było już takie jasne, zrozumiałe, jak nigdy wcześniej.
Draco dopiero co wyszedł z sali. Poszedł po
kawę, bym mogła wytrwać tą noc. Namawiał mnie do wrócenia do domu, ale nie
miałam zamiaru nigdzie się ruszać. Zostanie przy Sophie w tej chwili było dla
mnie najważniejsze. Czułam, że jeśli odejdę, stanie się coś złego, coś, czego
nikt nie będzie mógł naprawić. Moja Sophie potrzebowała mnie. Czekałam, aż się
wybudzi i będę mogła przeczytać jej kolejną bajkę, opowiedzieć trochę więcej o
Hogwarcie. Chciałam usłyszeć jej śmiech, bo może ten dźwięk dałby mi choć trochę
siły do dalszej walki. Zaczynałam się poddawać, nawet nie zdając sobie z tego
sprawy. Docierały do mnie fakty, o których wcześniej nie chciałam myśleć.
Była
godzina druga w nocy, kiedy mój świat się rozpadł. Nagle maszyna zaczęła
wydawać jednostajne dźwięki; w kilka sekund do sali wbiegła jedna z
pielęgniarek. Zerwałam się z krzesła, chciałam krzyknąć, żeby zaczęła coś
robić, ale głos ugrzązł w gardle. Zaraz za nią pojawił się Draco, który nie
czekał — podbiegł do łóżka i zaczął wykonywać masaż serca. Coś krzyczał, zaraz po nim wbiegł do środka kolejny lekarz, zobaczyłam Megan, stojącą w progu drzwi. Tak wiele ludzi się przyglądało, a tak mało toczyło w tej chwili walkę. Serce mojej Sophie
zbuntowało się, jakby chciało nam pokazać, że nie jest już w stanie więcej
znieść. Przytrzymywana przez zszokowanego Olivera patrzyłam, jak próbują
uratować moje dziecko.
—
Wstawaj, Sophie — szeptałam przez półtorej godziny, w ciągu których próbowali
przywrócić dziewczynce życie. Z każdą mijaną sekundą, w ciągu których nic się
nie zmieniało, załamywałam się coraz bardziej.
Po
pewnym czasie Draco spojrzał na mnie, kiwając przecząco głową. Wyrwałam się z
uścisku Olivera, klękając przy łóżku Sophie. Na jej buzi, przeraźliwie bladej,
wreszcie pojawił się spokój. Wyglądała tak, jakby spała. Miałam wrażenie, że
zaraz zerwie się z łóżka i krzyknie „Cześć, mamusiu!”, ale nic takiego nie
miało miejsca. Wciąż leżała nieruchomo i nic nie wskazywało na to, by coś mogło
się zmienić. Wzięłam w swoje dłonie jej rączki, już zimne. Patrzyłam z
niedowierzaniem, chcąc, by ktoś wreszcie wybudził mnie z tego koszmaru.
Ogarnęła mnie ciemność, coś na zawsze się we mnie zmieniło.
Mój
głośny szloch przerwał ogłuszającą ciszę.
Pod wieczór, kiedy zaczęło
robić się już ciemno, wyszłam z mieszkania. Musiałam się przewietrzyć, zacząć
myśleć co dalej — chociaż minął dopiero tydzień. Usiadłam na ławce na placu
zabaw. Wiatr mocniej zawiał, wprawiając w delikatne bujanie huśtawkę. Objęłam
się ramionami, czując dreszcze. Pewne sytuacje w naszym życiu zmieniają
wszystko. Pojawienie się Sophie na świecie dało mi niewyobrażalne szczęście;
jej odejście z powrotem zabrało mi tą radość. Zatoczyłam krąg, wróciłam do
miejsca, w którym byłam przed jej narodzinami. I nie miałam pojęcia, jak sobie
z tym poradzić. Czułam bezsilność, bo po raz pierwszy w życiu naprawdę nie
wiedziałam co dalej.
Musiałam
nauczyć się na nowo żyć, spróbować znaleźć nowe szczęście.
W delikatnych podmuchach wiatru
czułam jej obecność. Próbowałam pocieszyć się myślą, że może Sophie wcale nie
odeszła tak daleko, a ciągle jest przy mnie, tylko po prostu jej nie widzę. We
wspomnieniach jej uśmiechu widziałam nadzieję na lepsze życie i wiarę w to, że
gdy kolejnego dnia się obudzę, brak jej obecności nie będzie tak bardzo bolał.
Zaczęłam toczyć walkę o każdą pojedynczą pozytywną myśl, ale już na starcie
skazywałam się na przegraną — było po prostu zbyt wcześnie. Przymknęłam oczy,
wdychając powietrze. Po raz pierwszy od jej śmierci czułam spokój. Moje serce
nadal było wypełnione pustką, ale z tym da się żyć. Po prostu wstajesz z łóżka,
robisz wszystko automatycznie i starasz się jakoś
funkcjonować. Nic nie mogło być takie, jak wcześniej, ale zawsze można stwarzać pozory.
W końcu tak dobrze się gra, że samemu zaczyna się wierzyć, że już wszystko w
porządku, że zaczynasz normalnie żyć. A to tylko zwykłe przedstawienie.
— Cześć. — Usłyszałam gdzieś za
sobą. Odwróciłam się w stronę, z której dochodził dźwięk i uśmiechnęłam się, widząc
Draco, który wreszcie postanowił się pojawić. Po tygodniu wrócił, jakby
zrozumiał, co stracił. Usiadł obok mnie i położył swoją dłoń na ławce,
niebezpiecznie blisko mojej.
— Cześć — odparłam krótko.
Spojrzałam w dół, na nasze ręce, znajdujące się tak blisko siebie; tak niewiele
dzieliło, by je połączyć, a jednak tydzień temu stało się coś, co na dobre
przekreśliło naszą szansę.
— Możemy porozmawiać?
— Muszę wracać do domu — odpowiedziałam, wstając z ławki. Chciałam jak
najszybciej znaleźć się w swoim mieszkaniu, jak najdalej od niego. Im dłużej
przebywałam w jego obecności, tym robiłam się słabsza, bardziej podatna na
wybaczanie. Zanim odeszłam poczułam na
swojej ręce dłoń Malfoya, przytrzymującego mnie. — Puść.
— Przepraszam, tak bardzo
przepraszam, że mnie nie było — powiedział, podchodząc bliżej. Wciąż trzymał
moją rękę, nie dopuszczając do siebie myśli o odejściu. — Wiem, że zachowałem
się okropnie, bo nie dałem ci wsparcia, którego tak bardzo potrzebowałaś, ale
nie skreślaj mnie, nie teraz…
— Nic się nie stało, dzięki
temu zrozumiałam kilka ważnych… rzeczy — przerwałam mu, wyrywając swoją rękę z
jego mocnego uścisku. Uśmiechnęłam się, chcąc zapamiętać każdy rys jego twarzy.
Wiedziałam, że jego oczy już zawsze będą pojawiać się w moich snach, w
najgorszych koszmarach, pokazując mi, jak wiele straciłam. Draco Malfoy pokazał
mi, jak kocha się najprawdziwiej; że to nie zawsze afiszowanie się byciem
razem, a przeżywanie ze sobą pięknych chwil w samotności. Wreszcie zrozumiałam,
na czym polega miłość, dzięki niemu nauczyłam się kochać i wiedziałam, że do
końca życia będę mu za to wdzięczna. — Bądź szczęśliwy, Draco.
— Nie, czekaj, nie mów tak…
Kocham cię, rozumiesz? Kocham i nigdy nie przestanę. — Draco stanął naprzeciwko
mnie, biorąc w dłonie moją twarz i zmuszając mnie tym samym do spojrzenia na
niego. Był zdesperowany, patrzył na mnie przerażony, sam nie wiedząc, co
zrobić, by przekonać mnie do zmiany decyzji. Z moich oczu popłynęły pierwsze
łzy, choć tak bardzo starałam się je powstrzymać. Dopiero teraz zrozumiałam,
jak trudne jest odejście, ale też jak bardzo jest konieczne.
Każde z nas musiało pójść w
swoją stronę. Ignorując rwące się serce, posłuchać po raz pierwszy rozsądku i
zrobić to, co należy, a nie to, czego się chce. Bałam się, że pewnego dnia
obudzę się i zobaczę w Malfoyu człowieka, który nie uratował mojego jedynego
dziecka; chciałam oszczędzić mu takiego cierpienia. Nie mogłam wiedzieć, co
przyniesie mi przyszłość, ale byłam pewna jednego — że wszystko najgorsze, co
mogło się stać, już się wydarzyło. Czas żałoby był czasem, w którym należało
zacząć uczyć się godzić ze stratą. Kolejne łzy nie przynosiły ulgi; rozpacz
nie mogła przywrócić Sophie życia, a złość nie cofnęła czasu. Pozostało
bezgraniczne poczcie pustki i smutek.
— Ja ciebie też, ale… nie ma
dla nas szansy. Zbyt wiele się wydarzyło i nie potrafię o tym zapomnieć. Nigdy
nie będę potrafiła zapomnieć. Nie chcę być szczęśliwa, gdy nie ma przy mnie
Sophie. Nie chcę i nie mogę.
— Możesz, właśnie, że możesz.
Ja mogę dać ci to szczęście. Dawaliśmy to sobie, pamiętasz? Pomożemy sobie
nawzajem. — Draco uparcie ścierał płynące po moich policzkach łzy. Jego dłonie
były zimne, tak samo zimne jak oczy. Przeżyłam z nim najpiękniejsze chwile,
mieliśmy wspaniałe wspomnienia, jednak na tym musieliśmy się zatrzymać. Nie był
nam pisany szczęśliwy koniec; od początku nasza znajomość była czymś
nienaturalnym, a odejście Sophie jedynie pozwoliło mi to zrozumieć.
Kiedyś łączyła nas nienawiść. Wystarczyło jedno spotkanie po latach, żebyśmy zakochali się w sobie. To, co było między nami, bez wątpienia było czymś wyjątkowym, co było warte zapamiętania. Nasza relacja była krucha, jak zamek z piasku, który przy mocniejszym podmuchu wiatru mógł się zawalić. Ta delikatność sprawiła, że staraliśmy cieszyć się z każdej chwili razem, z pojedynczych spotkań. Jakbyśmy od początku przeczuwali zakończenie naszej wspólnej historii.
— Nie, puść mnie… Chcę wrócić do domu, bez
ciebie, sama, zrozum. Po prostu zostaw mnie w spokoju, musisz to zrobić —
powiedziałam łamiącym się głosem, dławiąc się łzami.
Odsunęłam się od niego, po raz
ostatni dotykając jego dłoni, chcąc zapamiętać ten dotyk już na
zawsze. Sama nie wierzyłam w to, co mówię, jednak miałam wrażenie, że to jedyne
dobre rozwiązanie. Kilka dni wcześniej zostałam pozbawiona szczęścia, a w tej
chwili pozbawiałam go siebie sama. Odsunęłam się w najgorszym momencie od mojej
jedynej nadziei. Ciągle powtarzałam sobie, że to dla Sophie, że bez niej szczęście
przy boku Malfoya nie jest możliwe.
Nasze życie nie było komedią romantyczną, w której główni bohaterowie wyznają sobie miłość dziesięć minut przed końcowymi napisami. Życie było o wiele bardziej skomplikowane, byliśmy zmuszeni podejmować wybory, które nie zawsze były tym, czego tak naprawdę pragnęliśmy. Podjęte decyzje, zarówno te gorsze, jak i dobre, nadawały sens naszym istnieniom. Kiedy jest się już dorosłym człowiekiem, zaczyna się to rozumieć.
Postawiłam kilka kroków, ale
gdy ponownie usłyszałam jego głos, zatrzymałam się jeszcze na chwilę, z
powrotem się odwracając. Jakiś mężczyzna, stojący pod blokiem, patrzył się na
nas, jakby nasze rozstanie było genialnym przedstawieniem.
— Nie chcę dać ci odejść —
szepnął, kiwając głową na boki.
— Ale ja już odeszłam.
Wbiegłam do mieszkania i od
razu skierowałam się w stronę swojego pokoju. Wyciągnęłam spod łóżka walizkę,
ignorując spływające po policzkach łzy. Wrzuciłam do torby kilka rzeczy,
szukając w telefonie jednego z kontaktów. Myślałam, że mogę zostać w Denver,
ale to miasto przywoływało zbyt wiele złych wspomnień. Musiałam uciec,
przynajmniej na najbliższe tygodnie. Zostanie w tym miejscu wiązało się ze zbyt
ogromnym bólem, którego nie potrafiłam znieść. Utrata dwóch najważniejszych
osób w moim życiu okazała się być czymś, z czym nie dawałam sobie rady. Jeszcze
rano myślałam, że uda mi się zacząć normalnie funkcjonować, ale po rozmowie z
Draco nie miałam wątpliwości, że ucieczka jest jedynym dobrym rozwiązaniem. W
końcu nagłe znikanie wychodziło mi tak dobrze.
— Oliver? Zmieniłam zdanie,
wracam z tobą do Londynu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)